wtorek, 30 grudnia 2014

Magda #31

Jak to się stało, że nie napisałam o egzaminie? Ano zdawałam międzynarodowy egzamin w ramach certyfikacji na kouczynię.
Dostałam linka, login i hasło oraz 60 dni na wypełnienie. Zebrałam się w sobie. Kliknęłam. Przeczytałam opisy i ostrzeżenia, wpisałam dane do logowania... i nic. Po kilkunastu próbach rozmaitych kombinacji wreszcie się poddałam. Jak nic - dostałam złe dane do logowania.
Szybki mail do osoby, która tym zarządza - ale gdzie, odpowiedzą za dwa tygodnie, a ja jestem gotowa już, nie chcę by ta para poszła w gwizdek. Desperacja.
Dużo zabawy było po drodze: emocjonalne stany nieustalone, telefon do biura głównego, łańcuszek ludzi dobrej woli prowadzący do uzyskania numeru telefonu do żywej osoby, kolejny telefon aż wreszcie uzyskałam właściwe dane.
Na dzień dobry byłam już zmęczona. A dalej było 155 pytań i 3 godziny na wypełnienie testu. Pod koniec dysponowałam już inteligencją ameby. Totalne wyjałowienie umysłowe.
Do tego stopnia, że nawet nie strzeliłam fotki wynikom, które mi się wyświetliły po wykonaniu testu. A takie ładne były, z wykresami i w ogóle. :)

piątek, 19 grudnia 2014

Magda #30

Miałam poprowadzić malutki wykład dla coachów w trakcie całodniowych zajęć superwizyjnych. Odwaga we mnie wstapiła i zgłosiłam się do bycia superwizowaną, czyli do otrzymania informacji zwrotnej. 

Wtem! okazało się, że mam prowadzić całe zajęcia (aaaa!). Odwaga ze mnie wystąpiła i udała się żwawo w nieznanym kierunku.

Skończyło się tym, że prowadziłam zajęcia, superwizje, superwizowałam coacha i superwizora. Czyli byłam Nad-Szyszkown... nad-superwizorem chciałam powiedzieć. Było grubo. I kto wie - może odkryłam nowe powołanie? ;)

niedziela, 14 grudnia 2014

Magda #29

Zaległe, więc nadrabiam.

Znalazłam się wtem! w sytuacji, w której musiałam udawać kogoś innego. I to przez dłuższy czas. I wejść w interakcje z innymi osobami.

Brzmi pewnie dziwnie, ale działo się to w dobrej sprawie.

Cała trudność polega na tym, ze ja nie potrafię udawać kogoś, kim nie jestem. Jestem absolutnie niezdolna do tego, by zadzwonić gdzieś i udawać potencjalnego klienta, jeśli wiem, że tak naprawdę nie chcę nic kupować. Albo zadzwonić gdzieś i tak nawiązać gadkę, żeby pozyskać jakieś informacje. Albo udawać w scenkach szkoleniowych, dramach itp sytuacjach. No nie umiem i już. Za każdym razem kiedy próbuję, wychodzi z tego jakieś freak show.

O tym, czego się ode mnie oczekuje dowiedziałam sie już jadąc na miejsce, wywleczona z łoża boleści dramatycznym telefonem z błaganiem o pomoc. Byłam o włos od zawrócenia, ale dobry samarytanin we mnie wziął górę.

Owszem, to było freak show. W życiu się tak głupio nie czułam przez tak długi okres. Co sobie wspomnę, brzydkie słowa cisną mi się na usta. W życiu tego nie zrobię drugi raz. Ale ten - dałam radę.

sobota, 29 listopada 2014

Magda #28

Poszłam na imprezę, gdzie nie znałam nikogo poza gospodynią. O matulu. Mam problem z pójściem na imprezę gdzie znam większość gości, a tu... Okazało się, że jest jeszcze gorzej - na imprezie obecne były osoby, które szkoliłam dwukrotnie na przestrzeni ostatnich dwóch lat. 

Co tu kryć, nie zapamiętuję twarzy ani imion uczestników szkoleń. Nie, inaczej: zapamiętuję natychmiast i zwracam się do nich po imieniu przez całe szkolenie. Następnego dnia po szkoleniu pamięć się resetuje i jest gotowa na przyjęcie kolejnego pakieru informacji. 

I oto spotykam kilka takich osób w sytuacji pozaszkoleniowej. I one mnie pamiętają...

Nie uciekłam. Pogadałam miło. Przetrwałam. 

Nie było łatwo i wcale nie stawało się łatwiej z czasem. Ale coraz lepiej sobie daje radę i bardzo mnie to cieszy.

wtorek, 11 listopada 2014

Agnieszka #5

To był najstraszniejszy dzień w mojej nowej pracy. Sama na dyżurze, bezpośredni przełożony na urlopie i tylko dwie małe linki asekuracyjne via Skype.
Ale dałam radę :D
Przeżyłam, na większość pytań klientów znałam odpowiedzi.
Ufff, ulga.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Justyna #19

Postawilam sie dzisiaj. Dwa razy powiedziałam, że nie zrobię tego, co mi kazano. Za drugim razem zostałam usłyszała i wysłuchana. Możliwe, że mówiłam głośniej i dobitniej. I chyba dodałam coś o marnowaniu czasu. Bardzo grzecznie i z szacunkiem.
Czy to przypadkiem nie był wstęp do bycia asertywnym?

niedziela, 19 października 2014

Justyna #18

Nawet taki dzik jak ja zostaje czasem zmuszony do obejścia wszystkich mieszkań w bloku, zagadywania zupełnie nieznajomych sąsiadów, dzwonienia domofonem do jeszcze bardziej nieznanych ludzi w sąsiednich blokach i w ogóle do inicjowania szalonej aktywności społecznej. A wszystko to na trzęsących się nogach, ze ściskiem w gardle i sercem w brzuchu. I z przerażeniem, że przeszkadzam, zaraz mnie ktoś nakrzyczy i  pogoni za zawracanie głowy.
Powód tego całego zamieszania był mały, rudy i rozpaczliwie miauczał pod moimi drzwiami. Jakimś cudem zawędrował na ostatnie, wysokie trzecie piętro. Koci nastolatek, który urwał się personelowi i nie wiedział jak wrócić do domu. Personel udało się odnaleźć, chociaż fobia społeczna trzymała ostro i tylko ja wiem ile mnie to kosztowało. Ale - jak widać - motywacja czyni cuda ;)

P.s. "Pani się chyba ostatnio wprowadziła? Bo wcześniej pani tu nie widziałam" zapytała sąsiadka- jak się okazało - kociara, kiedy wspólnie zastanawiałyśmy się co z rudzielcem zrobić. Mieszkam tam dłużej niż ona. Jak widać potrafię być niewidzialna ;)

piątek, 17 października 2014

Justyna #17

Wybrałam się na spotkanie. Grupa zupełnie nowych ludzi, którzy w dodatku - co wiedziałam - znają się i spotykają dość regularnie. Z różnych powodów zależało mi, żeby na to spotkanie pójść. Dowcip w tym, że mam bardzo duży problem z wchodzeniem w nowe grupy. Taka grupa, która się zna jest jeszcze gorsza. Wszyscy się znają, rozmawiają, mają swoje sprawy, żartują i tylko ten nowy stoi jak ten kołek i nie wie co ze sobą zrobić. Paskudne uczucie.
Zazwyczaj radziłam sobie, idąc z kimś. Zawsze było się za kim schować, no i łatwiej być "tym spoza" w towarzystwie. Tym razem poszłam sama. Celowo. Po to, żeby z tym swoim lękiem poradzić sobie samodzielnie.
Do ostatniej chwili nie byłam pewna czy pójdę. Podejrzewam, że chodząc przed kawiarnią, gdzie odbywało się spotkanie, wydeptałam ścieżkę. Zanim weszłam do środka, dobrych kilka minut stałam przed drzwiami rozważając wszystkie za i przeciw. Rozbolał mnie brzuch, było duszno, ciśnienie poszło w kosmos. Mimo to weszłam. Przez pół spotkania bałam się odezwać i mnie telepało (bardzo dosłownie, psychosomatyka to moja specjalność ;) Jak już się odezwałam to chyba głupio, chociaż tak do końca nie pamiętam co mówiłam ;)
Dałam radę. Spotkanie było super. Ludzie bardzo otwarci.
Wchodzenie w nowe grupy muszę jeszcze poćwiczyć, ale chyba nie poszło mi tak najgorzej. W sumie to  nawet jestem z siebie trochę dumna ;)

czwartek, 16 października 2014

Magda #27

Przychodzi taki czas w życiu coacha starającego się o akredytację, że musi nagrać sesję egzaminacyjną. Nagle okazało się, że świadomość, że będę oceniana przez jakichś obcych ludzi, to pikuś, pan pikuś. Problemem okazało się nagranie tej sesji. A w zasadzie "tych sesji", bo rozsądnym jest nagrać kilka i wybrać najlepszą pod względem skutecznego zaprezentowania 11 kluczowych kompetencji coacha ICF.

(Cały myk polega na tym, że nie robi się sesji z nastawieniem, że to "egzaminacyjna", ponieważ jest to najprostsza droga do oblania - egzaminatorzy wyczuwają takie rzeczy lepiej niż cała sfora psów gończych razem wzięta. Sesja, która realizuje cele coacha, a nie cele klienta nie jest sesją coachingową, koniec, kropka, pani/panu już dziękujemy.)

Sesję do pierwszej superwizji nagrywałam 3 razy, bo technika albo świat były przeciwko mnie. Sama myśl o tym, że mam teraz nagrać ze 3 kolejne sesje przyprawiała mnie o ból głowy i chęć ucieczki do mysiej dziury. I nieważne, że spędziłam pół roku pracowicie wypełniając inne kryteria i głupotą byłoby to zmarnować tylko dlatego, że mnie odrzuca od nagrywania.

Pogadałam z moim coachem, wyprostowałam sobie umysł i zaczęłam.

Pierwsza sesja poszła do kosza, ponieważ akurat (!) tego dnia połączenie okazało się fatalne, zniekształcało głos i na nagraniu nie można było nic zrozumieć. Fun. Druga sesja poszła do kosza, bo minutę przed zakończeniem ktoś zadzwonił - i tak się dowiedziałam, że aplikacja do nagrywania automatycznie wyłącza się gdy ktoś dzwoni. Fun.

Czujecie grozę sytuacji, nie?

Sześć razy nagrywałam. Sześć.

Myślę, że odpokutowałam tym przynajmniej kilka grzechów. Z nawiązką.

środa, 8 października 2014

Justyna #16

Strasznie się dzieje. W ostatnich dniach życie zmusiło mnie do robienia strasznych rzeczy w ilościach hurtowych.
Musiałam skonfrontować się z oceną efektu mojej kilkuletniej pracy. Ocena okazałą się być w połowie bardzo dobra, w połowie fatalna, druzgocząca i miażdżąca. Skrajności takie. Ta zła opinia jest chyba niesprawiedliwa a  na pewno nierzetelna. Nie zmienia to faktu, że codzienne wyjście do pracy jest dla mnie w tym momencie swoistym heroizmem. Muszę przełamać wstyd, świadomość tego, że koledzy plotkują, powalczyć z poczuciem, że jestem nic nie warta. Poprawić koronę i udawać, że wszystko jest ok. Mimo że nie jest. Ale codziennie wychodzę, trzymam wysoko głowę i staram się uśmiechać, chociaż w środku wszystko boli. I to jest jedna z najstraszniejszych rzeczy, których dokonałam.

A tak w ogóle to zawzięłam się i wykorzystam tę sytuację dla swojej korzyści. Tylko muszę wymyślić jak.

poniedziałek, 6 października 2014

Magda #26

Wreszcie napisałam do dwóch klientek, które nie wywiązują się ze swych zobowiązań. 

Jakoś mnie to przygnębiało strasznie. Nawet porozmawiałam z moim coachem skąd mi się to bierze. A kiedy dotarłam do sedna, wyczyściłam pole, to sprawa przestała mnie uwierać i... zapomniałam o niej.

Dziś w ramach remanentu tygodnia sobie przypomniałam i od razu, bez najmniejszej trudności, napisałam do obu pań.

piątek, 3 października 2014

inka #7

idąc za ciosem...
zawsze panicznie bałam się używać angielskiego.
ale tak się składa, że muszę, w pracy - tylko, że pół biedy, bo piszę maile, a pisanie jest zawsze prostsze, niż rozmawianie. przed każdą rozmową żołądek wywijał mi się na lewą stronę.

ale...
od paru tygodni dość często, prawie codziennie, rozmawiam po angielsku, a tydzień temu miałam nawet randkę w lengłydżu! i przeżyłam! i dogadałam się! (i chcę jeszcze, ale to już nie jest temat na tego bloga:))

okazuje się, że wcale nie jest ze mną tak źle językowo, jak mi się wydawało.

(a niedawno zrobiłam sobie certyfikat na poziomie B2, właściwie bez nauki, ot, z podejścia).

inka #6

kocham taniec.
od zawsze. odkąd pamiętam.
w podstawówce chodziłam na kurs, byłam w zespole. chodziłam na wszystkie dostępne, a czasem nawet i te niedostępne dyskoteki.
tańczę w klubach, w barach, sama w domu, jeśli tylko jest możliwość.
od wielu lat próbowałam wziąć się za jakąś regularną aktywność fizyczną. od kilku sezonów mam pracowego Multisporta,
jednak wszelkie próby regularnych fitnessów (no, poza tym rokiem, kiedy co tydzień chodziłam na aqua-aerobic...do czasu, kiedy zmieniła się instruktorka) spalały na panewce po tygodniu, dwóch, trzech (to już max).
trzy tygodnie temu, naprowadzona na drogę przez Justynę, zapisałam się na zajęcia z burleski.
ale we czwartek akurat koleżanka zaprosiła na piwo. tydzień później byłam w Paryżu. a wczoraj dostałam smsa ze szkoły, że oto pierwsze zajęcia nie były trzy tygodnie temu, tylko odbędą się własnie dziś, że wcześniej trwało zbieranie grupy.
no i - zebrałam się i ja. i poszłam. chociaż do ostatniej chwili się kiwałam na boki i usiłowałam znaleźć świetną wymówkę.
ale poszłam.
poszłam.
i KOCHAM TO.
odnalazłam coś dla mnie. zmysłowe, wymagające, seksowne, piękne (plus obcasy!).
cała ja.
mimo, że wieki nie ćwiczyłam, dałam radę przez godzinę naciągać wszystkie możliwe mięśnie, intensywnie się ruszać. czerpać z tego niesamowitą przyjemność.
dlaczego, DLACZEGO zbierałam się do tańca przez tyle lat? przez tyle lat szukałam czegoś dla siebie, nie tam, gdzie naprawdę chciałam i gdzie mnie ciągnęło?
(przecież tę burleskę odkryłam...dobre 5 lat temu, kiedy w Akademii Walki i Tańca Gota byłam na masażu).

no ale. lepiej późno, niż wcale - mówią. ano pewnie, że lepiej!

piątek, 26 września 2014

Magda #25

Potrzebujesz potelepać się nerwowo troszeczkę? Weź do superwizji sesję, w której miałaś pod górkę i pod wiatr, żeby ktoś mądry sprawdził, na ile w niesprzyjających warunkach zachowałaś postawę coacha i wykorzystywałaś podstawowe kompetencje coacha.

Ufff. Dałam radę.

Za to napęd do działania mam teraz taki, że każdą następną sesją rozwalam system! Takiego kopa motywacyjnego mi dało. :)

czwartek, 25 września 2014

Justyna #15

Poszłam na zajęcia taneczne. Takie poważne, bo z jazzu. Tańczyłam kiedyś jazz i pamiętam jeszcze, ze trzeba być dobrze rozciągniętym i skocznym, mieć podstawy tańca klasycznego i niezłą pamięć ruchową. I dobrą koordynację ruchową. A ja? No cóż, rozciągnięta kiedyś byłam nieźle (kluczowe słowo - kiedyś), klasykę tańczyłam strasznie dawno, pamieć ruchową mam niećwiczoną od dawna, o skoczności proszę zapomnieć, bo skoczna to ja może będę, kiedy zrzucę z dziesięć kilo. A poza tym jak na nową technikę taneczną, to jestem stara - wiecie Państwo w jakim wieku tancerki przechodzą na emeryturę? No to ja ten wiek już przekroczyłam dawno. Wizja siebie jako najstarszej i najsłabszej w grupie tanecznej straszyła mnie od momentu, kiedy w ogóle pomyślałam, żeby może jednak pójść potańczyć.
Opatrzność raczy wiedzieć, ile razy próbowałam wytłumaczyć sobie, że to bez sensu. I ile świetnych powodów znalazłam. A z domu wyszłam tylko dlatego, że obiecałam, że pójdę i głupio mi było nie (bycie słownym to czasami przekleństwo jest ;) . I generalnie szłam z nastawieniem, że pójdę, zobaczę że to nie dla mnie i z czystym sumieniem będę mogła odpuścić i dalej narzekać, że tak, chciałabym ale w moim wieku to już za późno. Ale nie ma tak łatwo ;)  Może i jestem  w grupie najstarsza -  nie wiem bo na pierwszy rzut oka nie widać -  ale wcale nie jestem najsłabsza. Taka średnia grupowa. Może nawet ta wyższa średnia. Z rozciągnięciem nie najgorzej. I wygląda na to, ze resztki pamięci ruchowej gdzieś tam się we mnie jeszcze tłuką. I w ogóle to chyba mi się podobało. W każdym razie planuję pójść na następne zajęcia.
I może nawet popatrzę w lustro, bo - póki co - starannie unikam.

środa, 24 września 2014

Nuta #6

To jedna z najodważniejszych rzeczy, jakie zrobiłam. Byłam dziś na rozmowie, której efekty mogą być zarówno pozytywne, jak i negatywne. W dodatku samo miejsce wiąże się z trudnymi wspomnieniami i myślami na temat mnie samej.

Jeśli będzie OK, to super, jeśli nie OK, też będę uczyć się dalej.

Jestem z siebie potwornie dumna i potwornie się boję.

wtorek, 23 września 2014

Agnieszka #4

Nie przepadam za uprawianiem sportu. Jeżdżenie rowerem to jedna z niewielu form aktywności, jakie jestem w stanie zdzierżyć. Niemniej, kiedy się uczyłam jeździć na rowerze, miałam wypadek, po którym ciężko mi było ponownie wsiąść na rower bez strachu, więc robiłam to rzadko.
Od kilku lat nie miałam nawet jak jeździć, bo nie stać mnie było na rower, więc wizja poruszania się jednośladem po ulicach sporego miasta, po tak długiej przerwie, była przerażająca.
Ale uruchomiono u nas rower miejski i przełamałam się. Jeżdżę do pracy tak często, jak się da.

Aga #3

A jednak wygrałam ze sobą. Najpierw miałam poczucie winy, a potem stanęłam przed lustrem, puściłam wiązankę i poczucie winy poszło w dal.

Historia poczucia winy chwilowego jest następująca:
Jestem w dość toksycznym koleżeńskim związku. W zasadzie już dawno powinnam się odciąć i zerwać kontakty, ale nie umiem, chociaż i tak robię postępy, bo staram się nie inicjować kontaktów. Z kolegą nie widziałam się gdzieś z pół roku, rozmawiamy raczej rzadko, no i w trakcie jednej rozmów znajomy mnie zaprosił na wycieczkę do Kazimierza Dolnego. Wczesna jesień w KD to coś  cudnego, więc się zgodziłam. Umówiliśmy się na określony dzień*, dzień wcześniej wysłałam SMS z pytaniem, czy jedziemy. Nie dostałam odpowiedzi, więc uznałam, że nie jedziemy i utknęłam na cały dzień w pracowni. Dzień później przeproszono mnie, wysyłając na gg słowo "sorry". Olałam. Wczoraj miałam chwilę spokoju wieczorem i napisałam, że taka postawa jest brakiem elementarnego szacunku do mnie i sobie nie życzę takiego traktowania. Znajomy przeprosił mnie z zastrzeżeniami ;-) tzn. "ja pracuję i nie mam czasu czasami na sms-y". Uznałam, że nie będę dalej kontynuować rozmowy. Potem miałam to chwilowe poczucie winy, bo powiedziałam coś niemiłego, a znajomy ma depresję i jest niestabilny emocjonalnie. Grrr.

------------------
* powiedziałam Michałowi, że jadę na wycieczkę i z kim jadę. a Michał radośnie stwierdził, że nie pojadę, bo się kolega zachleje/ zapomni/ będzie miał misje. no i miał rację :D

poniedziałek, 22 września 2014

Justyna #14

Małe zwycięstwo nad własną paniką i toksyczna koleżanką.
Koleżanka przez ponad rok wspólnej pracy bardzo systematycznie podważała moje kompetencje, wyolbrzymiała błędy, podkopywała moją pewność siebie. Bardzo zręcznie manipulowała faktami, czasem je przeinaczając a czasem tworząc i skutecznie wpędzając mnie w rozstrój nerwowy. Kiedy razem pracowałyśmy nie raz zdarzało mi się zareagować histerią na telefon z pracy, oraz fantazjować, że kiedy zasnę to może już się nie obudzę i nie będę musiała wyjaśniać kolejnych problemów. Naprawdę bardzo nienawidziłam tej części mojej pracy. Bardzo serdecznie nienawidziłam też siebie za to, że taka jestem głupia, niezorganizowana, tak ciągle zapominam i nie mogę opanować dość prostej -  w gruncie rzeczy - pracy.
Kiedy zakończyłyśmy współpracę, dość długo trwało, zanim - z dystansu - zrozumiałam, że to nie ja taka strasznie głupia jestem, tylko "okoliczności" kiepsko się składały. A okolicznościom bardzo ktoś pomagał.
Kilka dni temu koleżanka nagle się objawiła i zażądała jednego papierka, o którym już zdążyłam zapomnieć, że  w ogóle go pisałam. Siła, z jaką wróciła cała moja panika i bezradność, z tego wspólnie przepracowanego roku, zaskoczyła mnie samą. Nie spałam kilka nocy (I ZNOWU okazałaś się niekompetentna...), rozważyłam opcje natychmiastowego odejścia z pracy i różne inne, znacznie głupsze opcje. Żeby było zabawniej, jednocześnie miałam pełną świadomość, że ja ten papierek oddałam (co z tego? I tak znowu będzie to przedstawione jako mój błąd. I znowu będę musiała się tłumaczyć).
Panikę udało się na chwilę odsunąć na bok. Poszłam do koleżanki, nie wzięłam swoim zwyczajem winy na siebie  i powiedziałam, że papierek oddałam komu trzeba i wtedy, kiedy było trzeba. I jeśli teraz ona nie wie, gdzie on jest to znaczy, że ktoś go zgubił ale nie byłam to ja. I jeśli chce, mogę jej pomóc szukać albo odtworzyć. I wiecie co? Ona wcale nie chciała mojej pomocy. Stwierdziła, że chyba wie gdzie szukać i sama odtworzy jeśli będzie trzeba. Cuda, dziwy proszę Państwa..!

Przeżyłam te kilka zdań bardzo ciężko. Ale za to już wiem, że kiedy muszę, to potrafię się obronić. Nawet jeśli to dużo kosztuje.

sobota, 20 września 2014

Magda #24

Przeszłam superwizję. I przeżyłam. :)

Ponieważ okres od nagrania sesji do superwizji był dosyć długi, moja rozpasana wyobraźnia zdążyła mnie już przekonać do najczarniejszych scenariuszy oraz uniemożliwiła mi przespanie dzisiejszej nocy. Żaden z tych czarnych scenariuszy się nie sprawdził, rzecz jasna. Wyobraźnio, wyluzuj trochę.

A w bonusie nagrałam sesję jako klient w lengłydżu. Po 8 godzinach zajęć w szkole coachów i superwizji. Byłam już tak umęczona i skołowana, że mechanizmy obronne nie miały siły się załączyć i żwawo przenieśliśmy się na poziom mojej życiowej misji. Dokonałam odkrycia o sobie oraz wygłosiłam rewolucyjne zobowiązanie na temat tego, co zamierzam osiągnąć. Po którym to zobowiązaniu próbował mnie znowu chwycić strach - bo niby jak to tak można publicznie powiedzieć, że się zamierza być dobrym w czymś. Ano zamierzam i już. O.

środa, 17 września 2014

Phishy #7

Wiecie, co mnie najbardziej przeraża w studiach doktoranckich?
Biurokracja.
Z każdym zasranym papierkiem trzeba latać po podpisy od wszystkich świętych. A nie daj bogi i boginie jak jeździsz za uczelnianą kasę na konferencje - rozliczanie się z tego to przyjemność tylko dla masochistów.
Jedna faktura wlokła się za mną od LUTEGO. Już mnie nawet kwestura ścigała. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że najpierw mi faktury cofnęła sama kwestura, później zamówienia publiczne, a potem nie było wszystkich swiętych do podpisów.
Ale - dziś zebrałam się w sobie i okazało się, że podpisy konieczne zebrane i można zanieść śmierdzące jajo do kwestury.
Rozliczyłam tym samym rok aktywności konferencyjnej.
MAM Z GŁOWY. I jadę do Turcji grzać zadek na plaży.

poniedziałek, 15 września 2014

Justyna #13

Zrobiłam sobie prezent na urodziny.
Usiadłam, pomyślałam i wypisałam to czego w tym kolejnym roku życia chcę. Nie planuję, nie powinnam, nie zrobię. CHCĘ. Lęk straszny, bo jak to tak chcieć? I w ogóle jak to tak pisać? Przecież na pewno jak powiem i napiszę, to nic nie wyjdzie. Zapeszę.  I zaraz stanie się coś takiego, żeby się nie udało. I ze świat pokaże mi gdzie moje miejsce. Bo to przecież nie wypada tak chcieć. Nieładnie.

Całkiem długa lista mi wyszła. Czasem bardzo poważna, czasem zupełnie głupiutka.
Tkwię teraz pomiędzy zachwytem jakie to fajnie a przerażeniem co ja zrobiłam.
No trudno, stało się. Co zobaczone, już się nie odwidzi.

czwartek, 11 września 2014

Lu #5

Strasznie przerażały mnie wczorajsze warsztaty. Sama je wymyśliłam, sama zorganizowałam, sama poprowadziłam - zupełnie moja inicjatywa, moje chcenie, i moja frajda też - a jednak przerażały. Tak sobie myslę, że najbardziej z powodu braku poczucia dopięcia na ostatni guzik, robienia na ostatnią chwilę, w biegu, zamęcie, zmęczeniu. I mam taka refleksję, że choć wychodzenie ze strefy komfortu ważne jest i cenne, to są jednak takie strefy, z którymi nie ma co - zadbac o siebie tez czasem trzeba. Z perfekcjonizmem walczę, ale przy następnej okazji zadbam, abym miała poczucie, że przygotowałam się nie-perfekcyjnie, ale na spokojnie.

piątek, 5 września 2014

Justyna #12

Zdałam pierwszy egzamin doktorski. W sumie nie jest to jakaś strasznie przerażająca rzecz, egzaminy ustne zdawałam przez całe studia. Haczyk w tym, z czego był to egzamin. Egzamin był z JĘZYKA OBCEGO. Konkretnie z angielskiego.

Słowo wyjaśnienia - całe życie uczyłam się francuskiego i rosyjskiego. Angielskiego dopiero od kilku lat i to w sposób dość frymuśny - trochę w szkole językowej, trochę w praktyce, trochę "samo przyszło". Do tego od kiedy zaczęłam się uczyć języków (czwarta klasa szkoły podstawowej), z każdym rokiem nauki utwierdzałam się w przekonaniu, ze ja się żadnego języka porządnie nie jestem w stanie nauczyć ( na marginesie - system nauki w którym odpytuje się dzieci z nauczonych na pamięć czytanek, a za każdy błąd obniża się ocenę o stopień, uważam za wyjątkowo a)nieskuteczny, b)szkodliwy, c)nie mający nic wspólnego z metodyką nauczania języków. Dokładnie to samo uważam o pomyśle dzielenia klasy językowej na grupy nie wg stopnia znajomości języka, tylko wg alfabetu.). Rosłam więc sobie w przekonaniu, ze na języki obce to ja jestem za głupia. Po drodze poszłam do liceum z rozszerzonym francuskim, nauczyłam się podstaw łaciny, zdałam maturę z francuskiego (słabiutko, na trójkę tylko - mówiłam, ze nie mam zdolności ;), na studiach całkiem nieźle opanowałam SCS i dwa alfabety fonetyczne, egzamin językowy na studiach zaliczyłam już znacznie lepiej niż maturę. Oraz potrafiłam się całkiem sprawnie porozumiewać przynajmniej w dwóch językach (co nie znaczy, ze poprawnie) Cały czas w przeświadczeniu, że ja nie mogę dobrze nauczyć się języka. Upośledzenie takie.

Żeby podejść do obrony doktoratu, trzeba zdać język, nie ma zmiłuj. Żeby Państwo wiedzieli, ile ja się nakombinowałam, żeby to obejść. Może zdawać francuski? Lektorka mnie lubi, nawet jeśli nie powiem ani słowa to mnie puści (ale za to będzie wstyd, to juz lepiej angielski przed nieznaną komisją). Może nauczyć się prezentacji na pamięć? Ale co będzie, kiedy będą chcieli ze mną rozmawiać? Kompromitacja totalna. No normalnie sytuacja bez wyjścia.

Otóż - wyjściem okazało się po prostu pójść na egzamin i udawać pewną siebie. Minę lektorki, kiedy na zadane mi pytanie, czy jestem zdenerwowana odpowiedziałam, że nie, absolutnie tylko trochę mi się czasem miesza angielski z francuskim i bardzo za to przepraszam, zapamiętam na długo :)

Zdałam. Dostałam piątkę i zostałam pochwalona za wysoką komunikatywność. "Jasne, robi pani błędy, ale mam przekonanie, że jest pani w stanie przekonać mnie do absolutnie wszystkiego i powiedzieć wszystko, co pani chce." Ciekawe. Może przemyślę trochę swoje poglądy na temat swoich możliwości nauki języków obcych.

P.s.Wygląda na to, że krótkie notki mi nie wychodzą. Jestem jednak straszliwą gadułą...

Aga #2

bałam się zapłacić za srebro. dlaczego? kompletnie nie wiem. może nie lubię bliskich spotkań ze stanem swojego konta. no ale wzięłam wdech i zapłaciłam. i jestem już spokojna. mam tak z każdym rachunkiem, pomimo tego, że jestem świadoma, że mam zapłacić i najczęściej mam na to kasę odłożoną. hitem jest płata raty kredytu. płacę ją ja i za każdym razem mam POCZUCIE WINY, że wydaję pieniądze.

czwartek, 4 września 2014

Aga #1

nie dałam się sprowokować do awantury, ignorowałam histerie, grzecznie tłumaczyłam, że nie zgadzam się na brzydkie wyrazy i to co robię, nie wynika z mojej niechęci do córki, tylko wynika z czystej troski. a co robiłam? zajmowałam się usuwaniem wszy i gnid z włosów dziecięcia, ponieważ sobotnie odwszawianie nie odniosło skutku, tj. odniosło, ale niezupełny.
w sobotę powtórka z rozrywki, już zaczynam się duchowo gotować.

Lena #2

Tak naprawdę, to na tę przerażającą rzecz składa się wiele małych i trochę większych rzeczy, i część już za mną, część przede mną, część nadal trwa...
Mój mąż właśnie zmienia pracę, co wiązało się z jego rezygnacją z pracy poprzedniej (a co za tym idzie - z wynagrodzenia i naszego głównego źródła utrzymania) oraz odpowiednim szkoleniem - najpierw przez pięć tygodni wyjazdowo daleko, potem przez kolejne pół roku - bliżej, ale też z widzeniem się tylko w weekendy.
I pierwszym przerażającym składnikiem układanki było to, że się w ogóle na taki układ zgodziłam... Jeszcze gdybym była sama, to nie byłoby problemem, ale z trzymiesięcznym niemowlakiem sprawa się trochę komplikuje.
Drugim przerażającym elementem była przeprowadzka - ponieważ przynajmniej na te pierwsze pięć tygodni postanowiłam przenieść się do rodziców. A przeprowadzka z dzieckiem i kotem wcale nie jest taka łatwa i mocno spędzała mi sen z powiek.
Aktualnie jesteśmy już czwarty dzień na wsi, kot się jakoś zaaklimatyzował, dziecko co prawda nie śpi po nocach (i ja też), ale może to zupełnie z przeprowadzką niezwiązane... M. daleko dzielnie sobie radzi i przysyła smsowe raporty, a ja jestem dumna, że też jakoś sobie z tym wszystkim dałam radę. I może będę dawać nadal.

środa, 3 września 2014

Foo #1


Ponieważ stracham się, jadę z tym koksem, żeby był już za mną.

Dostałam od Takiej Jednej Pani zadanie: tekst napisać. O tematyce dowolnej, taki, żeby się dobrze czytał i ludzkości podobał. Niby proste, jeśli ktoś (patrz: ja) ma pióro wagi piórkowej. A jednak. Na ogół pewna siebie i takie tam, jesli mi na czyimś zdaniu zależy i miałabym podlegać ocenie - horror, dramat i najchętniej tuż po enterze wsadziłabym głowę pod poduszkę i nie wyjęła aż do wiosny. Na dodatek w obliczu deadline pustka w głowie i ogólna amebowatość. Cud boski, że akurat gotowałam, a gapienie się w bezkres patelni dziwnie mnie inspiruje (co w skrócie oznacza, że jeśli miałabym być twórcza na codzień, wkrótce zostałabym szafą gdańską, albo jadłodajnią miejską), więc ostatecznie słowa popłynęły. I to własnie one:

http://wytfoornia.blog.pl/2014/09/03/mezczyzni-xxi-wieku-czyli-dlaczego-tak-rzadko-chadzam-na-randki/

Skrytykujcie mnie, proszę, a ja idę pooddychać w torebkę.

Marta #4

Długo, długo po fakcie orientuję się, że poproszenie o pomoc i/lub wsparcie było dla mnie trudnością. Nauka nie idzie w las, co najwyżej gubi w nim ludzi. A przecież uczono, że "ludzi z problemami się nie lubi". Szkoda, iż nie tego, że wystarczy, żebym lubiła siebie i nie miała problemu z uzewnętrznianiem się. No nic, trzeba zacząć wychowywać te wewnętrzne dziecko.

Magda #23

Poszłam do radia, żeby pogadać do całkiem obcych ludzi. Opowiedzieć o sobie, publicznie. Robić za eksperta.

Powiem tylko tyle: lęk przed ekspozycją oraz impostor syndrome. Wsparty normalną w takich warunkach tremą. Mieszanka wybuchowo-trująca.

Ps. Naprawdę byłam zbudowana tym, jak składnie się wypowiadałam. Gdybym nie interesowała się coachingiem od jakiegoś czasu, normalnie bym się po audycji zainteresowała :)

niedziela, 31 sierpnia 2014

Justyna #11

Szkoliłam się w weekend. Bardzo intensywnie, z bardzo fajnej metody terapeutycznej. Zdałam egzamin i mam szczere postanowienie tą metodą pracować. Jeszcze nie mam pomysłu na organizację tej pracy, ale coś wymyślę, bo bardzo chcę.

Ale miało być o strasznej rzeczy.

Na ochotnika zgłosiłam jako klientka sesji szkoleniowej. Dla niewtajemniczonych - to taka sesja terapeutyczna w obecności grupy przyszłych terapeutów. Zasada jest taka, że jest to prawdziwa sesja, na prawdziwym problemie, z prawdziwymi emocjami. Płacz prawdziwy, lęk prawdziwy, śmiech prawdziwy, wszystko prawdziwe. Na żywca i przed grupą.  Ekshibicjonizm totalny. Prowadzący prowadzi sesję, ty pracujesz i przeżywasz, grupa patrzy i notuje. I pewnie ocenia. I coś tam sobie myśli. Może bardzo źle, może dobrze - cholera, nie wiadomo. A potem omawia. Czujecie klimat? Zgłoszenie się było naprawdę fantastycznym pomysłem, dla osoby, która emocje trzyma na smyczy i zasadniczo się ich wstydzi.

Problem z którym pracowałam, w zamierzeniu był dość płytki. Zamierzenie nie wyszło, bo w praktyce okazał się być kopalnią emocji i przeżyć. Ponad półtorej godziny wywalania emocji przed grupą obcych ludzi. W efekcie stało się to, czego się bałam najbardziej - popłakałam się. Na forum. W stresie podrapałam sobie rękę, co zauważyłam dopiero po sesji.

Przeżyłam, chociaż ze szkolenia tego dnia się wyczołgałam. Dowiedziałam się trochę o sobie. Okazało się, że pokazanie ludziom swojej słabości i swoich emocji wcale niekoniecznie oznacza, że oni to wykorzystają i zrobią mi krzywdę. Zaskakujące i do przemyślenia.


piątek, 29 sierpnia 2014

Justyna #10

Napisałam ofertę nowych zajęć. Dobrzy ludzie poprawili i zrobili tak, że brzmi lepiej. I napisali tam, że popełniłam "uznane" publikacje naukowe (bo ja napisałam tylko o "publikacjach").
Powalczyłam z sobą i tych "uznanych" nie wykasowałam, chociaż własna bezczelność mnie na chwilę przydusiła.
Oddałam ofertę szefowej. Szefowa pochwaliła.

W sumie to jeszcze nie wierzę, że puściłam te "uznane". I że napisałam, czym się CHCĘ zajmować.

P.s. Kazali mi napisać ofertę szkoleń. Ale jak to? JA mam szkolić? O rany...

środa, 27 sierpnia 2014

Lu #3 i #4

Ja też podwójnie dziś, za jednym zamachem:

#3
kolejne pierwsze spotkanie z klientem - tym razem, żeby było straszniej, na skype. Nie dość, że pierwszy raz, to jeszcze ta technika, psujące się mikrofony, głośniki, słuchawki, łącza. Pewnie, że się po drodze popsuło, ale poszło :)

#4
Odpowiedziałam na maila z ofertą wynajmu sali, o którą wcześniej prosiłam. Że tak, biorę. Klepnięte - jest termin, jest sala, jest inwestycja, nie ma, że boli - trzeba teraz te warsztaty zrobić. Się pokazać.
O rany :)

inka #5

napisałam raport do ministerstwa.
nie pamiętam, od kiedy to czekało.
zajęło mi 15 minut.
poszło do sprawdzenia w działach różnych.
ale jest, i ewentualne poprawki to już pikuś.

tyle.

Marta #2 i chyba #3

#2:

Po trzech latach (bez tygodnia) przestałam być dziewczyną swojego chłopaka. Tak, w rocznicę miałam się do Niego przeprowadzać.


#3:

Jedną z niewielu cech, które totalnie w sobie lubię jest umiejętność szybkiego reagowania w sytuacjach kryzysowych (tak, pomijając to, że jestem szatanką chaosu i przez 90% czasu tworzę wyimaginowane problemy, bo radzę sobie z nimi lepiej niż ze spokojną rzeczywistością; wyuczone zachowania są wyuczone).
Tym samym w ciągu czterech dni zmieniam kurs o 180 stopni, żeby nie powiedzieć: kierunek i decyduję się chodzić na m. in. porywający wykład o kamieniu w architekturze i sztuce. Jeszcze nie wiem, w jaki sposób on mi się przyda - na rozmowie rekrutacyjnej chciałabym mówić o Loser. Magazyn deadstylowy* (TAK) w kontekście dyskursu autoterapeutycznego obecnego w dzisiejszych mediach, niejakiego rozdwojenia jaźni pism kobiecych (masz akceptować siebie taką, jaką jesteś, a jednocześnie nieustannie się katować dietą chociażby) i warsztatu dziennikarzy i pisarzy (casus Pawlikowskiej) zajmujących się tym problemem.
No chyba, że stwierdziłabym na koniec, iż jeśli chodzi o sztukę, to sama jestem całkiem fajną, a i kamień pasuje niejako do mnie. Nie, nie że mam serce z kamienia - bo nie mam - ale mózg i tyłek zaczynają mi się trochę hartować.

*Artykuł zawierał lokowanie produktu, wybaczcie.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Justyna #9

Jakiś czas temu zadano mi pytanie. Wtedy na nie nie odpowiedziałam, bo to, co sobie pomyślałam trochę mnie zaskoczyło. Ba! Przestraszyło. Nawet bardzo. Odpowiedzi próbowałam nie zauważać aż do dzisiaj.

Dzisiaj odpowiedziałam sama sobie.

Teraz siedzę i modlę się, żebym kłamała.

P.s. Mimo ostatniego zdania, sam fakt pogadania sama ze sobą i przełamania lęku przed udzieleniem sobie odpowiedzi uważam za swój sukces :)

Agawushu #1

Już dawno chciałam się z Wami podzielić moimi zwycięstwami nad lękami które mi towarzyszą ale jak to jest brakowało mi odwagi..jednak nadszedł już czas i zaczynam walczyć z tym małym włochatym demonem który siedzi w środku i ciągle powtarza "nie dasz rady" "kiepska jesteś" "oni są lepsi od ciebie" "będą się śmiali z ciebie" "nie będą chcieli czytać tego co napiszesz" itd. No więc piszę i sprawia mi to przyjemność. Oczywiście cedzę każde słowo i sprawdzam z każdej strony ale piszę i tylko to się liczy. Napisanie to tylko 50% sukcesu bo jeszcze trzeba opublikować...ale skoro i Wy to widzicie znaczy że zamknęłam oczy, wyłączyłam myślenie i nacisnęłam "OPUBLIKUJ".....poszło

czwartek, 21 sierpnia 2014

Magda #22

Oferta dla klienta. Klient miły. Oferta świetna i pod względem wyzwań zawodowych, i finansowo. Trzeba tylko napisać i wysłać.

8 dni.  O s i e m   d n i.

Samą mnie to przeraziło. W końcu wzięłam się za nią będąc w stanie skrajnego niechcemisia i powolutku, powolutku jakoś poszło.

Mam jeszcze coś, co wisi na liście "to do" od 45 dni. Stay tuned.

środa, 20 sierpnia 2014

Lu #2

Inicjatywa :) Napisałam maila do koordynatora zajęć na uniwerku, że mam pomysł na nowy przedmiot, który chętnie poprowadzę. Napisałam, że mogę uczyć ludzi jak robić szkolenia i coaching. Przerażająco to zuchwałe!
Pan odpisał, że przedyskutuje to z zespołem.
Wow! :)

wtorek, 19 sierpnia 2014

Nuta #5

Dzień dobry, pamiętacie, jak pisałam o mailach w sprawie prac?

Wczoraj był dwie super-trudne rzeczy, które budziły we mnie chęć ucieczki do dalekiego lasu i zamknięcia się na skobelek w chatce na kurzej nóżce.

Raz, że dałam do przeczytania pracę komuś, kto miał kompetencje, żeby mi powytykać różne rzeczy. I wytknął. A ja wprowadziłam poprawki i nie umarłam.

Dwa, że dr odpisała (prosiłam o przedłużenie terminu), więc musiałam otworzyć tego maila i przeczytać go, zanim wysłałam tę pracę. Nic strasznego w nim nie było, ale ciśnienie miałam jakbym stała nad przepaścią na jednej nodze i robiła jaskółkę.

W każdym razie: pierwsza praca na filozofii oddana!!! W dodatku w lengłydżu!!! Jestem taka wspaniała, że nie odpuściłam, kiedy okazało się, że w terminie to ja się nie wyrobię, że O MATKO!

Muszę też podziękować blablerowym znajomym, którzy dzielnie lajkowali moje wpisy z tagiem #nutapisze. Wspaniale jest wiedzieć, że ktoś człowiekę wspiera.

Idę walczyć dalej, skoro jestem na fali.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Lu #1

Pierwsze spotkanie z klientem, pierwsza sesja. Pomimo, że mam już kilka takich za sobą, pierwsze razy wciąż generują u mnie obawy..
(niepotrzebnie)

Serio, ten pierwszy wpis też jest straszny. Brrr...
I ta myśl o zobowiązaniu - skoro już  dołączyłam do bloga, no to teraz trzeba będzie zasługiwać na bycie dzielnym ludkiem. Straszne!

Justyna #8

Odważyłam się zostawić wszystko i pojechać na urlop.

Świat się nie zawalił. Fabryka stoi i działa.
Rodzina w komplecie i w miarę dobrej formie.
Nikt nie zrobił mi krzywdy. Ja też nikomu nie zrobiłam krzywdy.
Koty przeżyły i nawet nie są bardzo sfochane.

Chyba mogę powiedzieć, że się udało.

Phishy #6

Fobia telefoniczna - wiele i wielu z nas zna z doświadczenia. Musisz gdzieś zadzwonić. Patrzysz na telefon, telefon patrzy na ciebie. Mierzycie się wzrokiem chwilę tylko po to, żeby w końcu człowiek zrezygnował. Przecież to nierówna walka.

Ja dziś telefonicznie załatwiłam dwie sprawy. Co prawda, jednej nie mogłam wcześniej, bo pani sekretarka urlopowała, ale druga wisiała nade mną od lipca. I okazało się, że trafiłam na panią miłą i chętną do pomocy. Nie muszę czekać do września na lektorkę angielskiego (nie wpisała mi oceny do indeksu), a wystarczy, że podejdę do sekretariatu centrum językowego i mam szansę mieć wpisaną ocenę jutro. I wystarczył jeden telefon. Jeden.
Zresztą, jak mnie czasem fobia telefoniczna dopada, powtarzam sobie, że przecież w ryj nie dostanę, jak zadzwonię. I to dobre ćwiczenie do erpegów. Udawanie kogoś pewniejszego siebie, niż jest się w rzeczywistości. ;)

Dwie "scary things" do wpisania na dziś. Jutro czeka mnie wycieczka na uczelnię i kolejna z rzeczy do pokonania: rozliczenie faktur pokonferencyjnych.

Lena #1

Dzień dobry, i ja postanowiłam tu dołączyć, żeby choć trochę mobilizować się do pokonywania różnych strachów, których ostatnio wcale mi nie brakuje.
A na sam początek coś, co pewnie znane wielu - zadzwoniłam i umówiłam się na wizytę u lekarza. Tym razem w Instytucie Hematologii...
Anemię miałam "od zawsze", a ciążowo zaczęła być tak ogromna, że w końcu trafiłam do Instytutu. Tam, po przebadaniu od góry do dołu stwierdzono, że to wcale nie anemia, a coś zupełnie innego. Przeszłam pierwszą serię testów na różne dziwne choroby, ale - całe szczęście - nic nie wykazały. Potem nagle zrobiło się już bardzo blisko narodzin małej, więc odpuścili mi kolejne testowanie, a kazali zgłosić się na kontrolę i ewentualny ciąg dalszy "po wszystkim". Jutro Marta kończy 3 miesiące, a ja w końcu zebrałam się, żeby zadzwonić i umówić się na wizytę, która być może będzie początkiem kolejnej serii moich wizyt w IH. Albo nie, więc trzymajcie kciuki :)

sobota, 16 sierpnia 2014

Marta #1

Dzień dobry. :)

Mam wrażenie, że zaczynam z "wysokiego C". Otóż skończyłam pisać pracę licencjacką.
To nie powinno być przerażającym doświadczeniem, wiem, tylko zwieńczeniem satysfakcjonujących studiów i szansą na rozwijającą pracę naukową. Jednak po niekończących się zmianach tematu i ostatecznie narzuceniem mi własnego pomysłu (niech żyje asertywność!),  frustracjach prowadzących do wojny podjazdowej z promotorką i fiksacji, że wszystko co zrobię, będzie niewystarczające i złe, to... Po prostu cieszę się, że mam te scary thing za sobą.
Lepiej późno niż wcale, jakkolwiek mało pocieszająco to zabrzmi.

piątek, 15 sierpnia 2014

Nuta #4

Maile #zmoranaszapowszednia. Po pierwsze: otworzyłam uniwersytecką skrzynkę <brrrr>. Poza mailami z biblioteki oczywiście nic w niej było. I na co tyle stresu?

1. Piszę pracę na zaliczenie. Powinnam wysłać wersję ostateczną za 5 minut. Pół godziny temu wysłałam prowadzącej wiadomość z prośbą o jeszcze jeden dzień i, co najważniejsze - załączyłam plik z nieostateczną wersją tekstu! Prowadząca będzie więc widziała, że naprawdę jestem na finiszu, ale może coś jeszcze mi podpowie. POPROSIŁAM O COŚ!

2. Napisałam do profa, by wyznaczył mi termin egzaminu. Szok, że nie odwlekłam tego do połowy września. Dziesięć minut deliberowałam nad tymi trzema zdaniami. I teraz się boję, że mi odpisze. :P

środa, 13 sierpnia 2014

Phishy #5

Odkładałam, zgubiłam skierowanie, ale w końcu poszłam.
Pierwsza mammografia.
Mam 34 lata, jestem w grupie ryzyka, na badania kontrolne grzecznie biegam co roku (zazwyczaj w okolicy moich urodzin, dobry zwyczaj i się nie "zapomina").
A Wy kiedy ostatnio robiłyście/robiliście badania kontrolne?

wtorek, 12 sierpnia 2014

Justyna #7

Obiecałam sobie ćwiczyć zwięzłe wypowiedzi, więc napiszę dzisiaj krótko:

- zapytałam czy przyjmą mnie do programu badań nad zaburzeniami mowy u osób z Chorobą Parkinsona. Przyjmą. Mam opracować grupę kontrolną.
-poprosiłam koleżankę koordynującą badania o zgodę na hospitacje jej zajęć terapeutycznych. Różnie z takimi hospitacjami koleżeńskimi jest, bo nie każdy chce się dzielić warsztatem a pieniędzy z tego nie ma. Ale zgodziła się. Zaczynam od września.

Do tej pory nie wierzę - zaryzykowałam odmowę i zapytałam.
Chyba jestem trochę z siebie dumna.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Magda #21

Przesłałam próbkę mojej pracy do superwizora.

Zostanę oceniona. I skrytykowana.

Czujecie klimat?

czwartek, 7 sierpnia 2014

inka #4

z moją Mamą stosunki jakie mam, wiemy tylko my dwie. taka trochę love-hate relationship. dwa ogniste znaki, dwa ciężkie charaktery. kochamy się strasznie, drzemy koty strasznie.
dziś zadzwoniła, i znów zaczęło się jęczenie, czemu nie piszę tej pracy.
ano temu, że nie jest mi to do niczego potrzebne (tak, wiem satysfakcja, wiem - ale do tego dojdziemy, tylko inną notką/za jakiś czas).
że ciągle tylko mam poczucie winy, że nie spełniam oczekiwań innych ludzi. że całe swoje dorosłe życie żyję wyborami innych. że studia, bo skoro się nie dostałam na wybrane, wymarzone, to przecież GDZIEŚ MUSZĘ, bo jak to, rok czekać, uczyć się i zdać, i się dostać, ale zaczynać później, niż koledzy z liceum? nevah.
że owszem, być może ze swoich własnych wyborów nie byłabym zadowolona - ale nigdy nie miałam szansy tego sprawdzić, bo zawsze robiłam coś dla kogoś, coś dla innych, dla bezpieczeństwa nie tylko swojego.
więc - dość.
dość poczucia winy, że zawodzę wszystkich, bo nie jestem taka, jakiej się mnie oczekuje. bo nie robię tego, czego chcą inni.
DOŚĆ.


Phishy #4

Po co ja mam mieć trenera - wystarczy zadzwonić do Babci Basi i ona powie: "nie ma co jojczyć i stękać, z tego niczego nie będzie, trzeba się za siebie wziąć i nad sobą pracować" - skomentowała swoje problemy z kolanami.

Tak napisałam na blabie i tego trzymać się będę. 
Moja Babcia, lat 80, przyznała mi się dziś, że zaczęły jej drętwieć nogi i ma zwyrodnienie kolan. Opowiadała mi, że pierwsze dni po tym, jak upadła, chodziła z taboretem, potem kupiła kule, a po lekach i maści "prawie przechodzi" i jest już lepiej, bo może się poruszać. Czyli w przełożeniu na nasze: zapiernicza na działeczkę jak chomik w kółku. 
I tak mnie naszło: moje uciekanie przed pracą konieczną jest głupie. Moja Babcia, która już nic nie musi, sama mobilizuje się do działania. Bo jak człowiek siedzi w miejscu (albo stoi czy leży), to umiera. 

Zatem bez jojczenia i stękania zabrałam się dziś do przygotowania konspektu dysertacji, który potrzebny mi do otwarcia przewodu. A odkładałam to od roku (wstyd przyznać, ale jak ma boleć, to niech mnie boli).

Bo co ja powiem wnuczce/wnukowi, jak będę miała 80 lat? 

PS Nie zlicza mi postów!

środa, 6 sierpnia 2014

Justyna #6

Czas temu jakiś dostałam propozycję pracy w szkole. Trochę sama mi w ręce wlazła, nie to żebym jej jakoś intensywnie szukała. Ot, szkoła w której kiedyś pracowałam, szukała logopedy. Pomyśleli o mnie. Zadzwonili. Zaprosili na rozmowę. Poszłam. W progu dostałam pracę, nawet usiąść nie zdążyłam porządnie. Wyszłam za drzwi i rozpłakałam się rzewnie. Wcale nie z radości. Ze złości i żalu. Bo wiecie Państwo - ja bardzo nie lubiłam pracy w szkole. Kiedy z niej odchodziłam, to miałam nadzieję, że już na zawsze. A tutaj los pcha mnie tam znowu. Jakoś nie przyszło mi do głowy, że mogę się nie zgodzić i poszukać sobie innej drogi. Bo że dodatkowa praca jest mi potrzebna wiedziałam na pewno - proza życia, finanse i rachunki zmuszają.
A potem wymyśliłam sobie, co jeszcze mogę robić. I zaczęłam się bać - bo już wiedziałam, że mogę zrezygnować, ale to wymaga podjęcia ryzyka. To, co sobie wymyśliłam kusi mnie bardzo, chcę to robić, ale jest niepewne. W szkole wcale nie chcę pracować, ale to bezpieczne bagienko, z którego ciężko się będzie kiedyś wygrzebać. Trudna decyzja.
Poszłam tam i podziękowałam. Pierwszy raz w życiu zadecydowałam, że chcę czegoś więcej niż bezpieczeństwo. Odważyłam się nie wziąć tego, co mi oferowano. Trudne było wszystko - od podjęcia decyzji, po wypowiedzenie jej i podziękowanie za pamięć. Czuję się strasznie bezczelna, bo uznałam, że mogę odmówić. Zaryzykowałam, że ktoś będzie ze mnie niezadowolony.  Być może był to duży błąd. A może wygrałam coś znacznie więcej niż poczucie bezpieczeństwa.
Boję się jak cholera ale idę do przodu.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Magda #20

Czy wspominałam, że pojechałam na wyjazd towarzyski w głąb interioru?

Większości zebranych, o zgrozo, wcześniej nie widziałam.
Impreza była na tyle nieduża, że, o zgrozo, nie dałoby się ukryć w tłumie.
Trzeba było, o zgrozo, rozmawiać z nieznajomymi.

Dzień przed wyjazdem połamało mnie tak, że nie dałam rady się ruszać ani nad sobą rozczulać.

Wyjazd był super-hiper-mega-niesamowity. No.

poniedziałek, 21 lipca 2014

Justyna #5

Przełamywania lęku przed wodą ciąg dalszy. Oraz lęku przed zamkniętą przestrzenią. Oraz - najgorsze chyba - lęku przed utrata kontroli. Czyli - ZJEŻDŻALNIA na basenie. Można się śmiać, śmiech to zdrowie ;)

Zawsze bałam się zjeżdżać takimi zjeżdżalniami - trzeba wleźć do takiej dłuższej trumny, jak już się do niej wlezie to ma się bardzo ograniczoną kontrolę nad tym, co się z człowiekiem dzieje (no bo co zrobić, kiedy się ktoś rozmyśli  w trakcie zjazdu? i wpływ na tempo zjazdu ma się raczej niewielki) i na sam koniec ląduje się w wodzie. Zazwyczaj głębokiej. Przy okazji wpadając w panikę, że się już nie wypłynie na powierzchnię. No naprawdę, bardzo specyficzna rozrywka. A sytuacji nie ułatwiał fakt, ze w czasie pierwszej próby przełamania całego tego kompletu lęków, podczas zjazdu mocno uderzyłam się w głowę i zachłysnęłam wodą. Od tego czasu omijałam zjeżdżalnie szerokim łukiem. Aż do dzisiaj.

Otóż dzisiaj zjechałam ze strasznie długiej, strasznie krętej i strasznie szybkiej zjeżdżalni (która nie była pewnie ani wcale taka długa, ani taka kręta ani taka szybka ;) Po drodze wpadłam w lekką panikę (nie widzę ani wjazdu, ani wyjazdu, na pewno stąd nie wyjdę!), trzy razy się rozmyśliłam  i opiłam się wody na samym końcu. Ale przeżyłam. I zjechałam potem jeszcze raz. I zdecydowanie w dalszym ciągu tego nie lubię. Ale teraz już mogę nie jeździć, bo nie lubię a nie dlatego, że się boję! :)

niedziela, 20 lipca 2014

inka #3

może to nie jest jakieś specjalnie osiągnięcie, ale...
założyłam wczoraj krótkie spodenki. bardzo krótkie spodenki, nie sięgające nawet połowy uda.
założenie czegoś TAK krótkiego przerastało moje możliwości, spódnice/sukienki do kolana, krótkie spodenki tuż przed.
ale jakoś tak wyszło, założyłam - i patrząc na siebie w lustrze pomyślałam, że ja to mam ALE fajne nogi!

(w ogóle jestem fajna).

no, a kolejnym krokiem będzie walka z cellulitem;)

piątek, 18 lipca 2014

inka #2

i od razu, idąc za ciosem, z dnia dzisiejszego.
ostatnio, po kilku miesiącach (!) rozważań, szukania - nie szukania prawnika, wreszcie spotkałam się z panią mecenas w sprawie, dzięki której mogę odzyskać sporą sumę pieniędzy.

dziś zebrałam się w sobie, zeskanowałam i wysłałam do pani prawnik niezbędne dokumenty. i zamierzam dalej DZIAŁAĆ.


inka #1

a jednak - dołączyłam!
nie mogę powiedzieć, że nieśmiało. bo dziś - w tym momencie - mam jakiśtakiś nastrój, który mówi mi, że wszystko mogę.

moje doing100scarythings zaczęłam wczoraj.
po raz trzeci - i wierzę w to, że ostatni - zamknęłam coś, czego zamykanie ciągnęło się od...od połowy stycznia na wyrywki, od połowy maja nieustająco. z pierwszym przytupem 1 czerwca, drugim 22 czerwca i ostatnim wczoraj.
napisałam ostatnią wiadomość, pożegnałam się, przeprosiłam, że tak. zablokowałam użytkownika na fb. wykasowałam historię rozmów, ciągnącą się od 17 sierpnia zeszłego roku. usunęłam numer z telefonu, usunęłam kontakt z vibera, ukryłam historię skype.
wieczór spędziłam w dobrym towarzystwie, najpierw kogoś bliskiego, potem filmu.
staram się eliminować niewłaściwie marzenia a natrętne myśli kierować na inne tory.

teraz jest mój czas.

a to dostałam wczoraj, na nową drogę życia, od takiej jednej wspaniałej Kobiety. niesamowite, jak wielu wspaniałych Ludzi jest wokół mnie!


Justyna #4

Dzisiaj będzie o malutkim zwycięstwie. Nic, co zmienia życie i wywraca światopogląd. Drobiażdżek, ale cieszący mnie  bardzo. Otóż -  dawno już chciałam spróbować jazdy na rolkach. Ciągnęło mnie. A im bardziej ciągnęło, tym bardziej się bałam. No bo na pewno się przewrócę. I na pewno będzie przy tym mnóstwo ludzi. I będą się ze mnie śmiać, bo skoro nie umiem jeździć, to czego się pcham. A  w ogóle to ja już jestem za stara, żeby się nowych rzeczy uczyć a rolki to dla młodzieży są. Oraz przecież nie mam rolek, a nie będę nowych kupować, skoro i tak się nie odważę jeździć. I w ogóle to głupi pomysł te rolki!
Głupi, nie głupi - ciągnęło mnie cały czas. I kiedy koleżanka zaproponowała, żeby z nią pojeździć to od razu się zgodziłam. I dałam zaprowadzić do sklepu po ochraniacze. Tylko ja wiem, jak kombinowałam, żeby odwołać to wyjście. Ale jednak nie odwołałam. Okazało się, że tak od razu się nie przewracam (chociaż tempo jazdy miałam takie raczej relaksacyjne i zdecydowanie nie umiem hamować) i że jazda na rolkach może być fajna! Mam więc satysfakcję, że spróbowałam. I jeśli jeszcze będzie okazja, to na pewno to powtórzę.

Bardzo dziękuję Ani, bez której tego lęku bym nie przełamała :) Za to że zaproponowała wyjście, pożyczyła sprzęt, nauczyła mnie podstawowej techniki jazdy oraz że NIE POZWOLIŁA MI ZDEZERTEROWAĆ (nawet kiedy w okolicy pojawiali się obcy ludzie :)

czwartek, 17 lipca 2014

Nuta # 3

Mam niezdrowe podejście do mojego pisania. Panicznie boję się oceny, jednocześnie pragnąc, by ktoś czytał te moje notki. Po napisaniu tekstu jestem więc zazwyczaj jednocześnie dumna - że popełniłam spójną wypowiedź, czasem nawet z tezą, i zła - że i tak nikt tego nie przeczyta, bo mam pochowane te blogi w czeluściach internetu najdalszych.

Wrzuciłam link do tej notki na bla.

Uaaa!

środa, 16 lipca 2014

Agnieszka #4

Boję się chodzenia przejściami podziemnymi z kilkoma rozgałęzieniami. Zawsze mam wrażenie, że się zgubię.
Mam powracające koszmary o tym, że zabłądziłam na Dworcu Centralnym w Warszawie, uciekł mi pociąg, na kolejny ledwo zdążyłam, bo nie mogłam kupić biletu...
Mimo to, dzielnie przekroczyłam podwoje przejścia podziemnego pod Rondem Dmowskiego w Warszawie.
Co prawda, wracając wyszłam nie w tym miejscu gdzie chciałam, ale PRZEŻYŁAM!

poniedziałek, 14 lipca 2014

Justyna #3

W ramach licznych życiowych rewolucji postanowiłam się trochę przekwalifikować. Tak nie do końca, bo ostatecznie pozostanę przy zawodzie wyuczonym, ale z nową specjalizacją. Taką, którą chciałam wykonywać już na studiach. Z której zrobiłam staż i praktyki. Po czym poszłam pracować gdzie nie chciałam, nie lubiłam i to, że przepracowałam tam prawie sześć lat uważam, za rodzaj bardzo przewrotnego cudu. Oraz specyficznego masochizmu. Do dzisiaj pamiętam uczucie ulgi, kiedy w końcu się stamtąd wyrwałam (a było to już ładnych parę lat temu).
Od września mam możliwość zacząć pracę w tej specjalności, która podobała mi się na studiach. I - oczywiście - mam też mnóstwo obaw. Że sobie nie poradzę, że na pewno się nie uda, że przecież wszystko już z tych praktyk i stażu zapomniałam. Że życie pokaże mi jeszcze gdzie moje miejsce, i nie będzie to miejsce ciekawe. I że co to za fanaberie, samemu sobie szukać miejsca w życiu, zamiast brać co dają?

Mimo wszystko dzisiaj po raz pierwszy zaoferowałam swoje usługi w nowej specjalizacji. Głos mi drżał, w gardle zaschło i chyba wypowiedziałam się trochę niegramatycznie. Trudno. Nikt mnie nie wyśmiał, potraktowano mnie poważnie. Pierwszy krok zrobiony.

Magda #19

Poprosiłam o informację zwrotną w sprawie bardzo dla mnie istotnej.

Dotyczyła kompetencji, która jest kluczowa w moim zawodzie, do tego mam przekonanie, że ją posiadam. A może trafniej byłoby powiedzieć, że - ku swemu zdumieniu - odkrywam niezmierzone jej pokłady w sobie. Niestety dotarło do mnie ludzkie gadanie i cudze demony wzięłam za swoje.

Bałam się zapytać. Byłoby mi trudno usłyszeć, że to, co uważam za swoją największą siłę, kuleje. 

Profilaktycznie nie myślałam więc o tym za dużo, tylko jak tylko nadarzyła się okazja, zapytałam.

Wyłączyć myślenie, powiedzieć sobie "na pohybel"* i skoczyć - to pomaga w robieniu przerażających rzeczy :)

*albo ekwiwalent ;)

piątek, 11 lipca 2014

Agnieszka #3

Szukanie pracy to przerażająca sprawa. Zwłaszcza, kiedy się nie do końca wie, co chciałoby się robić, jak się dorośnie... I nie bardzo wierzy we własne siły i możliwości.
W ciągu ostatnich 3 miesięcy wysłałam łącznie około 60 CV (wiem, to niewiele, ale ja nie chciałam byle jakiej pracy), byłam na 5 rozmowach rekrutacyjnych.

Czemu o tym piszę?
Bo złożyłam CV do Znanej Firmy. Rozmowa była bardzo ciekawa, wiele się o sobie (tak, o sobie) dowiedziałam. Kiedy człowiek musi o sobie opowiadać, okazuje się, że odkrywa rzeczy, o których nie zdawał sobie sprawy.
Oferta wydawała się kusząca, bo dawała duże pole do rozwoju. Tylko stawka startowa była niezbyt atrakcyjna. :)
Kiedy wróciłam do domu, otrzymałam telefon od innej, mniej znanej firmy, w której też byłam na spotkaniu rekrutacyjnym. Rozmowa przebiegała niezbyt gładko, zadania jakie otrzymałam były dosyć skomplikowane. I rozwiązanie ich zajęło mi więcej czasu, niż się spodziewałam. Sądziłam zatem, że będzie to "spalone" spotkanie i mnie nie zatrudnią.
OTÓŻ NIE.
Zaprosili mnie do współpracy! Będzie to praca pełna wyzwań, bo będę zajmowała się sprawami, z którymi nigdy nie miałam do czynienia. Ale będzie też dawała mnóstwo możliwości rozwoju.
I dział HR mają przemiły.
Dzisiaj pokonałam fobię mailową i wycofałam się w rekrutacji w Znanej Firmie. Taka jestem zajebista!

wtorek, 8 lipca 2014

Justyna #2

Nie umiem pływać. To znaczy teraz już trochę umiem, ale nauczyłam się niedawno - sama,  metodą prób i błędów. Podejrzewam, że osoby które pływają dobrze, mają niezły ubaw patrząc na mój wielce dowolny styl utrzymywania się na wodzie. Trudno, grunt że się utrzymuję -  jeszcze trzy lata temu tego nie robiłam. Nie czuję się jednak w wodzie bardzo pewnie, zawsze staram się mieć pewność, że mam grunt w zasięgu nóg a jak przypadkowo wypłynę głębiej (tylko na basenie!) to rozpaczliwie macam ręką, czy jest się czego przytrzymać. Średnio to rozsądne, bo jak zaczynam macać ręką, to oczywiście natychmiast się zachłystuję, zaczynam tonąć i wpadam w panikę. Starając się to robić w miarę dyskretnie, no bo przecież wstyd - stara baba a pływać nie umie.
Dzisiaj się zawzięłam. Usunęłam sprzed oczu wizję siebie, wydobywanej z basenu przez krztuszącego się ze śmiechu ratownika i popłynęłam na głęboką wodę. Głęboką czyli całe, przerażające 1,80m. Jakbym stanęła na palcach na dnie basenu, to widać by mi było czubek głowy. No oddychać się nie da, utopić i owszem, zrobić widowisko na pół pływalni - jeszcze łatwiej. Ale się nie utopiłam. I nie zrobiłam widowiska. DOPŁYNĘŁAM do końca. I zakrztusiłam się dopiero na sam koniec, ale wtedy już miałam poręcz w zasięgu ręki. A potem wróciłam na płytszy koniec basenu.
Medalu olimpijskiego już nie zdobędę. Ale potrafię przepłynąć cały basen :)

Ann #2

zabrałam się w końcu za zaliczanie zaległych przedmiotów, żeby móc się bronić w październiku. i wiecie co? nie było tak źle! został jeden. ale to już z górki.
teraz najbardziej przerażająca rzecz.. odezwać się do mojej Pani Promotor.. dam radę.. dam radę.. dam radę...

poniedziałek, 7 lipca 2014

Phishy #3

Ostatni mój post był w maju. Mamy lipiec.
Kręcenie się za własnym ogonem w toku. Mam długą listę "to do", a mało chęci na cokolwiek. Łatwiej mi się cieszyć z nadchodzącego wyjazdu na wieś. A powinnam pisać. Bo artykuły, bo do końca sierpnia chcę zamknąć w 90% rozdziały teoretyczne dysertacji.
I nie mam siły. Nie mam motywacji. I nie umiem jej znaleźć (pożycz ktoś? ;)). Mam wrażenie, że mnie blokuje to "POWINNAM". Jak przekuć "powinnam" w "chcę/umiem/potrafię/dam radę"? Ma ktoś jakieś rady?


Ale koniec marudzenia. W końcu ma być tu  o przełamywaniu strachów. Szukałam więc pozytywów ostatniego miesiąca i w sumie znalazłam jeden, ale za to dla mnie dość istotny - udało mi się przekonać do jednej rzeczy, do której namawiała mnie dietetyczka - krokomierza. Sprytna aplikacja na androida ("Moves") i wiem, ile dziennie przeszłam. W krokach i kilometrach. I to mnie motywuje.
Jest jakaś aplikacja, która motywuje do pisania?

Justyna #1

Dzień dobry :)

Jakoś tak się życie poukładało, że ostatnio robię same strasznie rzeczy. No to się tym podzielę, może ktoś doceni jaka jestem odważna ;) Tak serio, to wcale nie jestem odważna, boję się prawie wszystkiego ale staram się mimo to iść do przodu. Czasem się udaje ;)

Pierwszy wpis - przewalczyłam lęk przed oceną (będą czytać, to co napisałam! I co sobie pomyślą! I na pewno coś zepsuję! Albo zrobię błąd ortograficzny! Albo literówkę! Ojej!)  i tutaj jestem :)  I czuję się bardzo dumna, że znalazłam się w tak doborowym i dzielnym Towarzystwie.

piątek, 4 lipca 2014

Nuta # 2

Nienapisane prace zamieniają się w mojej głowie w obrzydliwe, wielkie, wrogie stwory. Nie jestem w stanie się do nich zabrać, tak bardzo mnie przeraża konfrontacja z tym, że nie zrobiłam wcześniej, nie znalazłam czasu, nie dałam sobie rady, och, jestem taka beznadziejna. (Wszystko powinno być zrobione w dzień po ogłoszeniu terminu, na 5! i z propozycją publikacji w jakimś Cambridge, wiecie-rozumiecie).

Zebrałam się dziś i zaczęłam pisać. Jutro będę bała się mniej, prawda?
 

czwartek, 3 lipca 2014

Nuta # 1

Po pierwsze: cześć, Dzielne Dziewczyny! <3

Po drugie: mimo tego, że się bałam, byłam przerażona i aż zaschło mi w gardle - poszłam dziś na spotkanie z Bardzo Ważną Osobą. I nie zawaliłam, nie naopowiadałam głupot, nie zrobiłam z siebie kretynki. Potrafię, umiem, jestem naprawdę dobra. Nikt mnie nie zje. Ha!

Agnieszka #2

Zrobiłam to!
Napisałam do sklepu z rękodziełem zapytanie, czy podobają im się moje dłubaniny i czy znajdą na nie miejsce u siebie.
Aaaa! A co jeśli się zgodzą?

Ann #1

witaj Blogu Ludzi Odważnych!
pierwsze moje osiągnięcie-dołączyłam :)

Nazywam się Ania i jestem nałogowym prokrastynatorem. nie wiem czy takie pojęcie istnieje, ale odkładam na wiecznenigdy wszystko i wszędzie. ale zaczęłam z tym walkę. obym wytrwała :)

wtorek, 1 lipca 2014

Magda #18

Można mnie klepać po plecach.

Właśnie wróciłam od pani dentystki, która mi naprawiała ukruszoną jedynkę.

Polerowanie i cyzelowanie trwało milion lat, ale za to teraz jest to mój najładniejszy ząb :)

niedziela, 29 czerwca 2014

Magda #17

Dostałam propozycję prowadzenia fajnego projektu. Niestety zamiast kontemplować jego zalety, zaczęłam rozważać swoje braki kompetencji w kluczowych - jak mi się wydawało - elementach projektu. Do tego stopnia, że zaczęło mnie kusić, zeby nie pójść na spotkanie, tylko grzecznie podziękować.

I co? Opłacało się oprzeć pokusie. Okazało się, że rzeczami, od których mnie odrzuca, zajmie się kto inny, a dla mnie zostaną te, które lubię i te, które dobrze umiem :)

Ech, ten wewnętrzny sabotażysta - małe, biedne, niepewne siebie stworzonko...

niedziela, 22 czerwca 2014

Magda #16

Straszne i przerażające, ale tak na maksa straszne i przerażające, było udanie się na drugi dzień wystawy, kiedy już wiedziałam JAK BARDZO nie jest lekko.


sobota, 21 czerwca 2014

Magda #15

Zabrałam koty na wystawę. 

Nie lubię. Nawet mocniejszego słowa należałoby użyć, ale poprzestańmy na nie lubię. Głośno, tłum, nieznośnie. Do tego oceniają i krytykują.

Koty nie lubią. Boją się i denerwują. Tracą futro, tak pieczołowicie przeze mnie pielęgnowane. Stresują się.

Najbardziej przerażała mnie wizja wiezienia samochodem kotki, która źle znosi transport. Oszczędzę wam szczegółów, dość powiedzieć, że po podrózy kota należałoby całego wykąpać (co oczywiście jest niemożliwe, ba, powinien prezentować się nienagannie już na wejściu). Tak mnie to przerażało, że o mały figiel nie zrezygnowałam w ogóle. Pomimo, że zgłosiłam się wcześniej, to zapłaciłam za udział w ostatnim dniu i wtedy dopiero też podjęłam decyzję.

Czy było warto? Mam mieszane uczucia. :) Po stronie plusów ujemnych: główną bohaterkę czekają jeszcze minimum dwie wystawy, więc...  ALE - po stronie plusów dodatnich: kotka, która jechała do towarzystwa zdobyła tytuł. Moja kotka zdobyła tytuł championa. Yay!


piątek, 13 czerwca 2014

Magda #14

Właśnie wysłałam koledze, z którym współprowadziłam szkolenie, podziękowania za to, że wypchnął mnie do zrobienia demo coachingu w bagnie.

Gdyż albowiem oto w tym tygodniu przydało się jak znalazł. Dzięki "zaprawie" miałam odwagę zadać pytania, które dla mnie samej były trudne. Serce mi waliło jak oszalałe, kiedy je zadawałam. Zadałam, a pytania coś uruchomiły ważnego w kliencie.

Nie byłabym dobrym coachem dla tego klienta, gdybym się bała. Alleluja.



Mam taką refleksję, że to już któryś kolejny przypadek, kiedy odważam się na coś, a po kilku dniach okazuje się to tak niesamowicie przydatne - normalnie jakbym sobie sama zrobiła najlepiej dopasowany prezent jaki może istnieć.

niedziela, 8 czerwca 2014

Magda #13

W trakcie sesji coachingowych nie tylko klient wychodzi ze strefy komfortu, coach często też. Dla mnie wyjściem ze strefy komfortu okazał się dziś tzw. coaching w bagnie, podczas którego klient eksploruje własne lęki.

A tu trzeba było zrobić młodym coachom demo takiej sesji. Znaczy - przy ludziach. Hy.

Zrobiłam, co miałam nie zrobić. Mogło być więcej bagna w tym bagnie, i gardło mnie bolało następnego dnia z tego stresu, ale poszło.

piątek, 6 czerwca 2014

Magda #12

Dziś spojrzałam prawdzie w oczy i choć była to prawda nieco już dezaktualizująca się, nadal nie było łatwo. 

Dostałam smsa od T-mobile, że moja reklamacja została rozpatrzona pozytywnie, opłacało się więc robić awanturę i żądać odsłuchania rozmowy.

I popatrzyłam na tego bloga - cały czas coś reklamuję. I popatrzyłam na ilość rzeczy, których nie reklamowałam i wiszą mi gdzieś na sumieniu. Przypomniałam sobie ile razy machałam ręką: a, nie warto, odpuszczę. No i teraz nie da się już tego zbagatelizować, znaleźć sobie usprawiedliwienie, pocieszyć, że nie jest tak źle i inni na pewno mają gorzej i w sumie jestem w porządku, miła i grzeczna i nie robiąca innym kłopotu -  dobrze więc, że nie chcę tego robić :). Ale i tak przykro mi za to, jak siebie traktowałam.

Ależ byłam/bywam nieasertywna. Kurde.

Dobrze, że się tym w sobie zajęłam. Teraz, kiedy kurz opadł, dopiero widzę, jak nie OK byłam wobec siebie. Fuj, niech ta grzeczna i nie robiąca innym kłopotu dziewczynka spływa i nie wraca.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Magda #11

Chyba jakaś karma mnie dopadła, ale nie wiem czy za karę, czy w nagrodę, że już umiem i żebym ćwiczyła nowe umiejętności.

Znowu reklamuję. Tym razem z Zooplusie.

Poziom umiejętności rośnie - tym razem napisałam już po tygodniu! Doceniać! :) 

piątek, 30 maja 2014

Agnieszka #1

Dzisiaj skończył się pewien etap w moim życiu.
W zasadzie to data tego posta powinna być znacznie wcześniejsza, bo machina ruszyła już w lutym, kiedy to wypowiedziałam umowę firmie, z którą miałam podpisany kontrakt. Jeszcze nie miałam perspektyw na nową pracę, ale wiedziałam, że już dłużej tak nie mogę pracować.
Wypowiedziałam więc umowę w ciemno. I złożyłam CV do całkiem zupełnie innej branży niż dotychczas. I dostałam tą pracę!
Mimo, że nie udało mi się zagrzać w tej firmie długo miejsca, zrozumiałam, że wreszcie uwolniłam się z toksycznego środowiska. I dalej mogę iść tylko naprzód.
Ale wracając do Strasznej Rzeczy.
30 maja 2014 roku zamknęłam swoją pierwszą działalność gospodarczą. Prowadziłam ją przez 4 lata i 5 miesięcy.
To taki słodko- gorzki wpis.

środa, 28 maja 2014

Perdo #7 i #8

Miałam napisać wczoraj, ale zapomniałam Nienawidzę poleconych. Uprościłam sobie sytuację i mam R, co oznacza, ze "zwykłe" polecone trafiają do skrzynki, ale te urzędowe, sądowe etc są za potwierdzeniem odbioru. I tych się boję. Zawsze zwlekam z odbiorem, a potem jeszcze trwa zanim otworzę pismo. Przedwczoraj znalazłam 2 awiza (z poczty polskiej i in postu). Obeszłam miasto, odebrałam polecone z sercem w gardle i natychmiast otworzyłam. Nic groźnego, ale adrenalinę wyrzuciło. Uczę się, że odwlekanie nic nie daje, bo potem tworzę w głowie koszmarne obrazy i się zaczynam wkręcać. Jestem dumna. Chociaż wiem, że do zmiany nawyku potrzeba czasu. Za to dzisiaj umówiłam się na spotkanie w przyszłym tygodniu. Spotkanie, którego oczywiście się boję. No ale co mi tam. Zaczęłam też oddzwaniać pod nieznane mi numery telefonu. Nie odbieram od razu, potrzebuję chwili, ale biorę głęboki oddech i robię to. W końcu trzeba chwytać byka za rogi i napierdalać system Chcę mieć szczęśliwe życie.

Magda #10

Dziś kombo - dwa za jednym zamachem. Coś, czego robić nienawidzę ze szczerego serca. Dzwonienie z reklamacją. Już mam za sobą etap pt. "e, nie warto, mogę im darować" (czyli etap "ja jestem mniej ważna niż oni"), ale głębokiej niechęci do odbywania takich rozmów się jeszcze nie pozbyłam.

20 dni zbierałam się, żeby zadzwonić do T-mobile, ale dziś dali mi drugi powód i moją niechęć zastąpił... no, zdenerwowanie zastąpiło moją niechęć. Bardzo pomocne.

Zadzwoniłam.

Powód pierwszy załatwiony pozytywnie. W obszarze powodu drugiego zażądałam odsłuchania rozmowy. Stay tuned.

(Wolałabym odbyć tę rozmowę na niższym poziomie emocji, ale z drugiej strony - nie wiem czy na niższym bym ją w ogóle odbyła. W każdym razie - jestem na plusie)

poniedziałek, 26 maja 2014

Magda #9

Zrobiłam rzecz dziwną i, jak na mnie, nietypową. I niebo nie spadło mi na głowę.

Dostałam maila od firmy rekrutacyjnej z potwierdzeniem spotkania. Ewidentnie pomyłka w adresie, bo z firmą nie miałam do czynienia. Z jakichś tajemniczych przyczyn takie pomyłki przydarzają mi się często.

Odpisałam grzecznie, że pomyłka, a na koniec dodałam: "Tym niemniej, gdybyście Państwo byli zainteresowani współpracą z zakresu coachingu - zapraszam serdecznie". Ja. Tak znienacka. Nie w temacie. Napisałam obcej osobie. Że się tym zajmuję i może byliby zainteresowani. (!)

Do tej pory nie mogę wyjść z szoku, że potrafiłam to tak po prostu napisać.

A na marginesie powiem, że samo pisanie maila "pomyłka, drogi nadawco" wymaga ode mnie pewnego wysiłku, gdyż - słowo daję, to prawda! - zdarzył mi się przypadek, kiedy wykładowca na uczelni wyższej wysłał jakieś materiały do mnie zamiast do swojej studentki i nasza miła wymiana maili pt. "pomyłka" skończyła się tym, że pan miał olbrzymie pretensje, że nie dość, że nie jestem właściwą adresatką, to jeszcze mu d4 zawracam i jak ja mam czelność w ogóle. Pretensje te wyraził z dużym ogniem i niską samokontrolą.

True story.

Perdo #6

Uniknęłam spotkania z osobą, na myśl o której wywraca mi się wszystko. Równocześnie zdalnie i telefonicznie włączyłam się w działania, umówiłam w tym tygodniu na rozmowę. A w ogóle, to się okazuje, że 80% ludzi (jak nie więcej) jest daleka od doskonałości. Tylko dlaczego na poziomie emocjonalnym czuję, że to tylko mój problem? I tak to.

piątek, 23 maja 2014

Magda #8

Sesja z nowym klientem.

Pierwsza była dla mnie trudna w tym sensie, że wymagała dużej samoświadomości. Przed drugą sesją moja głowa zaczęła mi sprzedawać niepokój. Ale nie po to zainicjowałam tego bloga, żeby tak brać wszystko, co mi rozszalała wyobraźnia próbuje wcisnąć, jako prawdę obiektywną i jedyną prawdziwą. ;)

Popracowałam nad nastawieniem i przekonaniami, uspokoiłam się i poszłam na sesję.

I co? To była naprawdę poruszająca i inspirująca sesja - obydwoje wyszliśmy z niej wzmocnieni. Chcę więcej!

poniedziałek, 19 maja 2014

Phishy #2

Mam wrażenie, że kręcę się w kółeczko za własnym ogonem.
Zapominam o drobiazgach, a niby robię sobie listy (żyję z listami od dawna, zawsze pomagały mi ułożyć sobie zadania). .
Przede mną intensywny koniec maja - mam do napisania trzy artykuły pokonferencyjne. Plus uwagi do publikacji, która może da mi 20 punktów. Bycie doktorantką w dzisiejszych czasach przejawia się zbieraniem punktów, żeby mieć dodatkowe stypendium. Na razie uzbierałam ich 26 (pięć konferencji plus cztery artykuły). Z jutrzejszą konferencją będzie 28. Moim znajomym ekonomistom wystarczy napisać trzy artykuły, żeby mieć 24 punkty... Nic to, zaciskamy zęby i pracujemy.
Jeśli chodzi o chirurga - muszę sprawdzić, ile będzie mnie to kosztowało i czy można ewentualnie zrobić to na NFZ (moje ubezpieczenie nie obejmuje usuwania zmian). Na razie jednak koncentruję uwagę na sprawach "naukowych". W tym tygodniu jeszcze badania krwi (dwa razy już przekładane), alergolog i badanie podwozia.
I cicho przyznam, że skoro nie stać mnie teraz na siłownię, to chociaż do biegania wrócę. Może jutro, o ile nie będę padnięta na pysk po konferencji.
Z rzeczy dopingująco-przypominających: zainstalowałam sobie Wunderlistę na telefonie. Może i nie sprawdzałam na razie wszystkich jej możliwości, ale samo zapisywanie zadań w odpowiednich kategoriach czyni mi dobrze w głowę.
(Strasznie dużo tych "może").

Magda #7

Założyłam fanpejdż i zaraz w głowie eksplozja - na pewno nikomu się nie spodoba, na pewno nikt nie polajkuje. Skąd się to bierze, do jasnej anieli? To nie są myśli, które są w stanie mnie powstrzymać, ale męczą jednak. I jak to z wewnętrznym sabotażystą bywa - utłuc nie da rady, trzeba się nauczyć zachowywać zen.

No to idę zachowywać zen i pisać, że jest taka akcja, żeby polubiać fanpejdż :)


piątek, 16 maja 2014

Perdo #5

Każdy dzień to wyzwanie - oddzwonić na nieznany telefon, zmierzyć się z problemem z obszaru, który jest słabością i na myśl o którym robi mi się zimno i zamarzam w bezruchu. Ale oddzwaniam, rozmawiam i nawet się umawiam na spotkania. Za każdym razem myślę, żeby o tym tutaj napisać, ale kiedy opadają emocje, to pamiętam tylko, że to było proste. I nie ma się nad czym rozczulać. Dobrze i źle. Dobrze, bo okazuje się, że wyzwania, które powodują chęć ucieczki, są do przebrnięcia. Źle, bo warto świętować sukcesy - nawet te małe, szczególnie, gdy ma się poczucie przegranej, a mózg i mięśnie pamiętają głównie stan obezwładniającego przerażenia przed istnieniem. Pławię się momentami w poczuciu ulgi i szczęścia, wolności, jaką daje życie bez lęku. A potem lęk powraca. Ale teraz jest gościem - częstym, męczącym, ale tylko gościem. A był domownikiem. W głowie rodzi się bunt. Coraz mocniejszy, uderzający we mnie falami. Bunt przeciwko braniu odpowiedzialności za wszystko. I kiełkujące poczucie, że warto zacząć się bronić. W moim przypadku - egoizm, to stan siły.

środa, 14 maja 2014

Zuzanka #2

Przy zakładaniu skarpet pękł mi paznokieć. Nie działał mi ipod. Mimo to założyłam buty, spodnie i bluzę. Słuchawki wpięłam w telefon, gdzie radio z najnowszymi hitami. I po raz pierwszy od trzech tygodni poszłam iść, zamiast patrzeć w lustro na nadmiarowe kilogramy. Jak nie teraz, to kiedy. Nawet biegłam kawałek. Dwa kawałki. Całkiem duże. Znacznie większe niż trzy tygodnie temu.

poniedziałek, 12 maja 2014

Phishy #1

Kiedy słyszysz od ginekologa: "pani pokaże to dermatologowi, bo mi się to nie podoba", to wiedz, że coś się dzieje. No mnie też się nie podobało, ale zwlekałam z pokazaniem "tego" jakiś rok. No bo przecież nic nie boli. I co tam, ze jestem z grupy ryzyka, prawda.
W końcu nadszedł dzień wizyty u dermatologa - trądzik różowaty po trzydziestym roku życia to paskudna upierdliwość, trzeba czasem się u lekarza pokazać, szczególnie jak dochodzi do sytuacji, kiedy jedyne na co masz ochotę, to zdrapać sobie skórę z twarzy. I jak już obgadałam z panią dermatolog sprawy twarzowe, pokazałam znamiona na plecach, to zebrałam się na odwagę i pokazałam "to".
"To" okazało się niegroźną naturalną przypadłością. "Nic z tym nie robimy" orzekła pani doktor. "Ale z tym znamieniem pod prawą piersią pójdzie pani do chirurga".
I tak zeszło jedno z listy, a doszło kolejne. Stay tuned.

Perdo #4

Załatwiłam 1 małą sprawę. Ale spotkałam się z kimś, komu jeszcze parę tygodni temu wstydziłam się spojrzeć w oczy, bo ubzdurałam sobie, że jest to osoba, dla której jestem ważna. A teraz nie tylko mam świadomość, że nie jestem ważna, a jeszcze mam poczucie, że za pewne zaniedbania i problemy jesteśmy WSPÓŁodpowiedzialne, a nie jest tak, ze to tylko moja wina. Malutkimi kroczkami do przodu

niedziela, 11 maja 2014

Magda #6

Zastanawiałam się, czy to pisać, czy pasuje. I kiedy zdecydowałam, że pasuje, nagle nie wiem czemu się w ogóle zastanawiałam. 

Drugi dzień szkolenia był wyzwaniem. W zasadzie samo pójście tam było wyzwaniem. Za bardzo rano, a ja co prawda wstaję o 8, ale budzę się o 12. Do tego wstałam w formie nie nadającej się do prezentacji publicznie, co było niestety widać. I jakby tego było mało: albo mam leniwy termometr, albo miałam niecałe 36 stopni. Z kwitnącego człowieka w zombie w 12 godzin :)

Czy wspominałam, że szkolenie było wspaniałe, cudowne, rewelacyjne, rozwijające, fascynujące, intrygujące, oszałamiające, olśniewające, pouczające, radosne, wzmacniające,  odkrywające... hyyy, skończył mi się oddech. Byłoby szkoda, gdyby mnie na nim nie było :)

sobota, 10 maja 2014

Magda #5

Bałam się sesji pokazowej. To bardzo niekomfortowa sytuacja: być klientem coachingu publicznie, bo nigdy nie wiadomo co się odkryje, jak bardzo głęboko to pójdzie.

Ale jak inaczej nauczyć "młode couche", niż pokazując im co to jest i z czym to się je. Ktoś musi iść na pierwszy ogień - padło na mnie.

Sesje pokazowe zawsze bardzo silnie strzelają mi w psychosomatykę, a ja z paszczą opuchniętą po wyrwaniu ósemki - jakie mogłam mieć nadzieje? Żadnych.

I dobrze.

Zupełnie nowe rzeczy odkryłam w tej sesji.

Perdo #3

Walczę z własnym mózgiem i strachami, które generuje. Ciemne korytarze, z mnóstwem pajęczyn i wypadających z zaułków trupów. Nie lubię tego. Mało spektakularne, ale konieczne, żeby ruszyć dalej.

piątek, 9 maja 2014

Zuzanka #1

Miałam pojechać do ZUS-u. Z pytaniem. Wczoraj stałam w korku, więc nie pojechałam. Dziś też nie, bo spóźniłam się, a było do 15. I 7 godzin się zbierałam, żeby odpisać księgowej męża, że nic nie załatwiłam. Ale odpisałam. Nie lubię odpisywać na maile.

Magda #4

Ekstrakcja ósemki.

Raz miałam i bardzo źle wspominam. Urwał mi się skrzep, rana wymagała ponownego czyszczenia i bolało tak, że słowo nie opowie, pióro nie opisze. A tu trzeba usunąć drugą, bo wyrosła w kierunku policzka i grozi konsekwencjami. 

Ponoć jak wchodziłam do gabinetu, byłam blada bladością nie do opisania. Adrenalina wylewała mi się uszami, a móżdżek gadzi wysyłał tak silne hasło do ucieczki, że musiałam trzymać się poręczy, żeby nie wyskoczyć z fotela. Wydawało się, że zabieg trwa wieczność, choć w realnym świecie minęło jakieś 30 sekund. Ze znieczuleniem i uspokajającymi opowieściami, siedziałam na fotelu może w sumie z 10 minut. Tak, moja dentystka jest zębowym magiem. Albo wróżką. Zębuszką.

Potem opowiedziała mi o szkoleniach, na które jeździ regularnie, w trakcie których ćwiczy ekstrakcję szwajcarską metodą, która jest trudna i wymagająca dla dentysty, ale mniej bolesna pacjenta, szybsza i sprzyjająca szybszemu gojeniu. Czad.

Weekend miałam w całości zaplanowany, w tym dwie imprezy i spotkanie z kimś, kogo bardzo chciałam poznać osobiście. W dodatku w piątek o świcie moje plany weekendowe się skomplikowały, kiedy to poproszono mnie o asystowanie na szkoleniu z coachingu. 

Umówienie się do stomatologa na piątek nie było chyba szczególnie trafnym pomysłem, ale wiedziałam, że jak teraz odwołam, to trzeci raz będzie jeszcze trudniej. Tak, to było drugie podejście - raz uciekłam z fotela. 

Teraz do poniedziałku dieta z płynów i lodów.

JESTEM GOTOWA.


czwartek, 8 maja 2014

Magda #3

Kastracja kociąt. Zawsze mnie przeraża. Milion myśli: a co, jeśli...? Martwienie się na zapas. Cały dzień oczy wokół głowy - jak się czują, czy wszystko w porządku. Sprawdzanie co 5 minut czy oddychają. Wielka, wszechogarniająca paranoja.

Na razie jest wszystko ok. Uff.


Perdo #2

Dzisiaj porażka - dzień bez przerażających rzeczy, za to miłe spotkanie z dawno niewidzianym bliskim człowiekiem. Natomiast we śnie przerobiłam trudną sytuację i potem analizowałam ją przez cały dzień. I doszłam do wniosku, że to, czego się najbardziej bałam, poczucie wstydu, że zawaliłam, zawiodłam bliskie osoby, minęło. Bo te osoby wcale nie są bliskie, im wcale nie zależy na mnie i że zrobią wszystko, żeby się w obecnej sytuacji wybielić. Konsekwencje poniosę ja. I jakoś ich najmniej się boję. Bałam się, że zawiodłam. A tymczasem inni mają mnie w dupie - w końcu to zrozumiałam. Ale to było przerażające. To było oczyszczające. Czyli przede mną dwa wyzwania na jutro. Będzie się działo

środa, 7 maja 2014

Perdo #1

Miałam odebrać telefon. Albo chociaż oddzwonić. Nie zrobiłam tego. Ale odpisałam na wiadomość. To było też wymagające wysiłku, ale łatwiejsze. I oczywiście okazało się (poraz 10000000000001), że mój mózg generuje potwory tam, gdzie zaledwie chodzą małe pająki (a pająki przecież lubię). No ale pierwsze wyzwanie za mną. Może na fali sukcesu coś jeszcze dzisiaj zrobię?

wtorek, 6 maja 2014

Magda #2

Pech chodzi parami, więc nie tylko zepsuł mi się samochód, ale do tego w wyniku działania pana laweciarza destrukcji uległ lakier.
Miesiąc się zbierałam, żeby do niego zadzwonić. Zadzwoniłam w poniedziałek - nie było go. We wtorek zadzwonić było o wiele trudniej. ALE - zadzwoniłam. Jestem umówiona na przyszły tydzień na lakierowanie. Yay.

wtorek, 29 kwietnia 2014

Magda #1

Poprowadziłam sesje demonstracyjne coachingu.
Alez się bałam! Czy nie popełnię błędu, czy zmieszczę się w czasie, czy sesja będzie dobra (cokolwiek by to miało znaczyć)?

I co? Poprowadziłam, była dobra. było fajnie. Było ŚWIETNIE. O.