niedziela, 19 października 2014

Justyna #18

Nawet taki dzik jak ja zostaje czasem zmuszony do obejścia wszystkich mieszkań w bloku, zagadywania zupełnie nieznajomych sąsiadów, dzwonienia domofonem do jeszcze bardziej nieznanych ludzi w sąsiednich blokach i w ogóle do inicjowania szalonej aktywności społecznej. A wszystko to na trzęsących się nogach, ze ściskiem w gardle i sercem w brzuchu. I z przerażeniem, że przeszkadzam, zaraz mnie ktoś nakrzyczy i  pogoni za zawracanie głowy.
Powód tego całego zamieszania był mały, rudy i rozpaczliwie miauczał pod moimi drzwiami. Jakimś cudem zawędrował na ostatnie, wysokie trzecie piętro. Koci nastolatek, który urwał się personelowi i nie wiedział jak wrócić do domu. Personel udało się odnaleźć, chociaż fobia społeczna trzymała ostro i tylko ja wiem ile mnie to kosztowało. Ale - jak widać - motywacja czyni cuda ;)

P.s. "Pani się chyba ostatnio wprowadziła? Bo wcześniej pani tu nie widziałam" zapytała sąsiadka- jak się okazało - kociara, kiedy wspólnie zastanawiałyśmy się co z rudzielcem zrobić. Mieszkam tam dłużej niż ona. Jak widać potrafię być niewidzialna ;)

piątek, 17 października 2014

Justyna #17

Wybrałam się na spotkanie. Grupa zupełnie nowych ludzi, którzy w dodatku - co wiedziałam - znają się i spotykają dość regularnie. Z różnych powodów zależało mi, żeby na to spotkanie pójść. Dowcip w tym, że mam bardzo duży problem z wchodzeniem w nowe grupy. Taka grupa, która się zna jest jeszcze gorsza. Wszyscy się znają, rozmawiają, mają swoje sprawy, żartują i tylko ten nowy stoi jak ten kołek i nie wie co ze sobą zrobić. Paskudne uczucie.
Zazwyczaj radziłam sobie, idąc z kimś. Zawsze było się za kim schować, no i łatwiej być "tym spoza" w towarzystwie. Tym razem poszłam sama. Celowo. Po to, żeby z tym swoim lękiem poradzić sobie samodzielnie.
Do ostatniej chwili nie byłam pewna czy pójdę. Podejrzewam, że chodząc przed kawiarnią, gdzie odbywało się spotkanie, wydeptałam ścieżkę. Zanim weszłam do środka, dobrych kilka minut stałam przed drzwiami rozważając wszystkie za i przeciw. Rozbolał mnie brzuch, było duszno, ciśnienie poszło w kosmos. Mimo to weszłam. Przez pół spotkania bałam się odezwać i mnie telepało (bardzo dosłownie, psychosomatyka to moja specjalność ;) Jak już się odezwałam to chyba głupio, chociaż tak do końca nie pamiętam co mówiłam ;)
Dałam radę. Spotkanie było super. Ludzie bardzo otwarci.
Wchodzenie w nowe grupy muszę jeszcze poćwiczyć, ale chyba nie poszło mi tak najgorzej. W sumie to  nawet jestem z siebie trochę dumna ;)

czwartek, 16 października 2014

Magda #27

Przychodzi taki czas w życiu coacha starającego się o akredytację, że musi nagrać sesję egzaminacyjną. Nagle okazało się, że świadomość, że będę oceniana przez jakichś obcych ludzi, to pikuś, pan pikuś. Problemem okazało się nagranie tej sesji. A w zasadzie "tych sesji", bo rozsądnym jest nagrać kilka i wybrać najlepszą pod względem skutecznego zaprezentowania 11 kluczowych kompetencji coacha ICF.

(Cały myk polega na tym, że nie robi się sesji z nastawieniem, że to "egzaminacyjna", ponieważ jest to najprostsza droga do oblania - egzaminatorzy wyczuwają takie rzeczy lepiej niż cała sfora psów gończych razem wzięta. Sesja, która realizuje cele coacha, a nie cele klienta nie jest sesją coachingową, koniec, kropka, pani/panu już dziękujemy.)

Sesję do pierwszej superwizji nagrywałam 3 razy, bo technika albo świat były przeciwko mnie. Sama myśl o tym, że mam teraz nagrać ze 3 kolejne sesje przyprawiała mnie o ból głowy i chęć ucieczki do mysiej dziury. I nieważne, że spędziłam pół roku pracowicie wypełniając inne kryteria i głupotą byłoby to zmarnować tylko dlatego, że mnie odrzuca od nagrywania.

Pogadałam z moim coachem, wyprostowałam sobie umysł i zaczęłam.

Pierwsza sesja poszła do kosza, ponieważ akurat (!) tego dnia połączenie okazało się fatalne, zniekształcało głos i na nagraniu nie można było nic zrozumieć. Fun. Druga sesja poszła do kosza, bo minutę przed zakończeniem ktoś zadzwonił - i tak się dowiedziałam, że aplikacja do nagrywania automatycznie wyłącza się gdy ktoś dzwoni. Fun.

Czujecie grozę sytuacji, nie?

Sześć razy nagrywałam. Sześć.

Myślę, że odpokutowałam tym przynajmniej kilka grzechów. Z nawiązką.

środa, 8 października 2014

Justyna #16

Strasznie się dzieje. W ostatnich dniach życie zmusiło mnie do robienia strasznych rzeczy w ilościach hurtowych.
Musiałam skonfrontować się z oceną efektu mojej kilkuletniej pracy. Ocena okazałą się być w połowie bardzo dobra, w połowie fatalna, druzgocząca i miażdżąca. Skrajności takie. Ta zła opinia jest chyba niesprawiedliwa a  na pewno nierzetelna. Nie zmienia to faktu, że codzienne wyjście do pracy jest dla mnie w tym momencie swoistym heroizmem. Muszę przełamać wstyd, świadomość tego, że koledzy plotkują, powalczyć z poczuciem, że jestem nic nie warta. Poprawić koronę i udawać, że wszystko jest ok. Mimo że nie jest. Ale codziennie wychodzę, trzymam wysoko głowę i staram się uśmiechać, chociaż w środku wszystko boli. I to jest jedna z najstraszniejszych rzeczy, których dokonałam.

A tak w ogóle to zawzięłam się i wykorzystam tę sytuację dla swojej korzyści. Tylko muszę wymyślić jak.

poniedziałek, 6 października 2014

Magda #26

Wreszcie napisałam do dwóch klientek, które nie wywiązują się ze swych zobowiązań. 

Jakoś mnie to przygnębiało strasznie. Nawet porozmawiałam z moim coachem skąd mi się to bierze. A kiedy dotarłam do sedna, wyczyściłam pole, to sprawa przestała mnie uwierać i... zapomniałam o niej.

Dziś w ramach remanentu tygodnia sobie przypomniałam i od razu, bez najmniejszej trudności, napisałam do obu pań.

piątek, 3 października 2014

inka #7

idąc za ciosem...
zawsze panicznie bałam się używać angielskiego.
ale tak się składa, że muszę, w pracy - tylko, że pół biedy, bo piszę maile, a pisanie jest zawsze prostsze, niż rozmawianie. przed każdą rozmową żołądek wywijał mi się na lewą stronę.

ale...
od paru tygodni dość często, prawie codziennie, rozmawiam po angielsku, a tydzień temu miałam nawet randkę w lengłydżu! i przeżyłam! i dogadałam się! (i chcę jeszcze, ale to już nie jest temat na tego bloga:))

okazuje się, że wcale nie jest ze mną tak źle językowo, jak mi się wydawało.

(a niedawno zrobiłam sobie certyfikat na poziomie B2, właściwie bez nauki, ot, z podejścia).

inka #6

kocham taniec.
od zawsze. odkąd pamiętam.
w podstawówce chodziłam na kurs, byłam w zespole. chodziłam na wszystkie dostępne, a czasem nawet i te niedostępne dyskoteki.
tańczę w klubach, w barach, sama w domu, jeśli tylko jest możliwość.
od wielu lat próbowałam wziąć się za jakąś regularną aktywność fizyczną. od kilku sezonów mam pracowego Multisporta,
jednak wszelkie próby regularnych fitnessów (no, poza tym rokiem, kiedy co tydzień chodziłam na aqua-aerobic...do czasu, kiedy zmieniła się instruktorka) spalały na panewce po tygodniu, dwóch, trzech (to już max).
trzy tygodnie temu, naprowadzona na drogę przez Justynę, zapisałam się na zajęcia z burleski.
ale we czwartek akurat koleżanka zaprosiła na piwo. tydzień później byłam w Paryżu. a wczoraj dostałam smsa ze szkoły, że oto pierwsze zajęcia nie były trzy tygodnie temu, tylko odbędą się własnie dziś, że wcześniej trwało zbieranie grupy.
no i - zebrałam się i ja. i poszłam. chociaż do ostatniej chwili się kiwałam na boki i usiłowałam znaleźć świetną wymówkę.
ale poszłam.
poszłam.
i KOCHAM TO.
odnalazłam coś dla mnie. zmysłowe, wymagające, seksowne, piękne (plus obcasy!).
cała ja.
mimo, że wieki nie ćwiczyłam, dałam radę przez godzinę naciągać wszystkie możliwe mięśnie, intensywnie się ruszać. czerpać z tego niesamowitą przyjemność.
dlaczego, DLACZEGO zbierałam się do tańca przez tyle lat? przez tyle lat szukałam czegoś dla siebie, nie tam, gdzie naprawdę chciałam i gdzie mnie ciągnęło?
(przecież tę burleskę odkryłam...dobre 5 lat temu, kiedy w Akademii Walki i Tańca Gota byłam na masażu).

no ale. lepiej późno, niż wcale - mówią. ano pewnie, że lepiej!